Przed Wigilią Bożego Narodzenia trzeba zdążyć z tyloma rzeczami. Z porządkami, gotowaniem, prezentami, choinką, ale i tymi pobożnymi jak spowiedź czy roraty. I trochę mam wrażenie, że z rozgardiaszem okołoświątecznym jest tak, jak z przygotowaniem do sakramentów. Sporo wysiłku wkładamy w to, by chrzest, komunia, bierzmowanie, święcenia czy małżeństwo wypadły dobrze. W wymiarze technicznym, ale w tym duchowym oczywiście też. I zachowujemy się jakbyśmy biegli (sprint? maraton? coś pomiędzy?), a kiedy wybija godzina zero – Wigilii, chrztu, komunii, bierzmowania, święceń, czy ślubu – wtedy oddychamy z ulgą. Udało się. Wszystko poszło dobrze, była radość, było miło, coś przeżyliśmy. Teraz będzie trochę spokoju.
Może jeszcze w przypadku święceń czy małżeństwa przyjmujący doświadczają, że teraz to już nie będzie tak samo jak wcześniej. W przypadku chrztu i komunii, bywamy zbyt mali, by tę różnicę bardziej konkretnie uchwycić.
Istotą jest przeżywanie
Jak w przypadku sakramentów, tak i w Świętach Bożego Narodzenia, nie chodzi o to, by się przygotować i potem odetchnąć z ulgą, pewnie nieraz i ze zmęczenia, a czasem i nerwów, bo na ostatniej prostej jeszcze tyle niespodzianek się zdarzyło. Istotą jest przeżywanie. Dać się Bogu zaprosić do bycia uczestnikiem wspominanych i obchodzonych wydarzeń. A może trudno nam świętować, bo co roku patrzymy na to samo? Ta sam szopka, ta sama liturgia, te same kolędy, potrawy, harmonogram rodzinnych spotkań? Przyzwyczajamy się, bo ileż można wpatrywać się, czy słuchać o tym samym? Tak świętujemy to samo wydarzenie co rok. Kościół robi to kilkunastu wieków…
Tymczasem wydarzenie jest to samo, ale my jesteśmy inni. Gdy byliśmy dziećmi, bliscy tłumaczyli nam, kto jest kim w szopce i uczyliśmy się pierwszych kolęd. Jako młodzi ludzie próbowaliśmy się zmierzyć z tym, jak Ten Narodzony w Betlejem ma się do mojego życia. A jako dorośli wiemy już, jak ten cud Wcielenia się zakończy. Będzie dramat krzyża, blask zmartwychwstania i chwała wniebowstąpienia, królowanie po prawicy Ojca. I… chwalebne przyjście, na które czekamy.
Patrzymy na Tego, który rodzi się jak każdy człowiek. Jest takim niemowlęciem, jak każde inne. Nie podnosi główki, ani tym bardziej rączki, by z żłóbka błogosławić – rodzice wszystkich dzieci świata wiedzą na co stać niemowlaka. Bynajmniej nie na wzniosłe gesty. Możemy zobaczyć w Nim Boga, dla którego nic nie jest zbyt małe, zbyt kruche czy zbyt liche, by nie mógł w to wejść dla nas. Przecież zanim się narodził, stał się embrionem! (Podejrzewam, że DNA Jezusa Chrystusa nie przestanie mnie frapować do śmierci.)
Trzykilogramowy Cud
Patrzymy na ten cud, taki zapewne około trzykilogramowy i nieco pomarszczony, jak to bywa z noworodkami. Niewierzący będą widzieć tylko dziecko. Jak każde inne. Zjawiska towarzyszące jego narodzeniu można jakoś wytłumaczyć. Wątpiący zadadzą serię pytań. Dlaczego stał się człowiekiem? Czy nie można było inaczej? Po co w ogóle dał nam wolność? Przecież właśnie przez nią musi nas teraz zbawiać, czyli ostatecznie sam do tego doprowadził! A poza tym przecież jest wszechmocny, mógł inaczej, mniej upokarzająco, bardziej sugestywnie! Tak, aby – jeśli już podejmuje całą tą akcję z Wcieleniem – przynajmniej wszyscy dali się przekonać i nie mieli już wątpliwości.
Wierzący z kolei po raz kolejny zmierzy się ze swoją zbyt małą wiarą. Bo przecież w życiu – od pierwszego dnia okresu zwykłego aż po ostatni Adwentu – tak różnie z nią bywa w praktyce. Z nadzieją też tylko „jako tako”. Łatwiej ufać w to dobro, które mamy w zasięgu ręki, niż w to przyszłe, obiecane, nadające sens. Z miłością nie lepiej. Tak łatwo jej pragnąć, nawet tego, by się nią podzielić, ale w te zwykłe, postne, świąteczne i adwentowe dni tak często prościej jest nie kochać, niż dać swoje życie za darmo.
Chodzi o patrzenie
Gdyby jednak nie ten Mały Cud, ten choć Mały to jednak pełnowartościowy Bóg i nasze coroczne wpatrywanie się w Niego, to zapewne patrzylibyśmy tylko na stertę naszych niedoskonałości i dawali się zasypać racjonalnymi sprzecznościami tej tajemnicy. Może i z czasem – przyzwyczajeni, że to co roku się powtarza, że już znamy tę historię – dołączylibyśmy do tych, którzy nie wierzą. Dziecko to dziecko. Reszta to mitologia.
To wpatrywanie się, pozwolenie na to by ta Tajemnica nas pochłonęła sprawia, że nie stoimy w miejscu, idziemy głębiej, pozwalamy się Jemu kochać bardziej. Świętujemy, mamy wolne, z którym czasem nie wiemy co zrobić (bo przecież zazwyczaj coś robimy). A jednak warto przed Wigilią zdążyć… uświadomić sobie, że w tym świętowaniu chodzi o patrzenie, przez to Dziecię, na samego wszechmocnego Boga. Chodzi o kochanie, Jego kochanie nas. Chodzi o pozwalanie, by cierpliwie przekonywał nas rok po roku, miesiąc po miesiącu jak bardzo przyjmuje i kocha nas w całości.
I wreszcie, chodzi o zaproszenie. By Jego życie było we mnie, a moje w Nim. W Wigilię to wszystko dopiero się zaczyna…
***
Sięgnij do innych tekstów autorki.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.
Doktor teologii dogmatycznej, wykładowca w Archidiecezjalnym Centrum Formacji Pastoralnej, współpracuje z Wydziałem Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego.