Mówi się, że współczesny katolik w Polsce jest tryteistą w odniesieniu do wiary w Trójcę Święta, monofizytą jeśli chodzi o Jezusa Chrystusa i pelagianistą w kwestii zbawienia. Te trzy herezje pokutują ciągle w naszym myśleniu. Tryteizm oznacza wiarę w Trzy Osoby Trójcy, tak jakby były od siebie całkowicie niezależne (coś na wzór ludzkich wspólnot, na przykład pojedynczych osób gromadzących się wokół stołu). Monofizytyzm z kolei widzi tylko jedną naturę w Jezusie. Albo jest to zmieszanie natury boskiej z ludzką, albo dominacja boskiej nad ludzką. W pierwszym wypadku Jezus nie jest ani w pełni Bogiem, ani w pełni człowiekiem. W drugim brakuje Mu człowieczeństwa, które zostało zdominowane przez naturę boską. I wreszcie: czym jest pelagianizm? W skrócie to pogląd, według którego zbawienie możemy osiągnąć własnym wysiłkiem i własnymi siłami, bez pomocy łaski Bożej.
Kiedy wszystko staje na głowie
W adhortacji Gaudete et exultate papież Franciszek wskazuje na przejawy pelagianizmu w życiu naszych wspólnot kościelnych. Gdy struktury, przepisy czy przywiązanie do pewnych drugorzędnych norm dominuje w naszej działalności stajemy się jako Kościół skostniali i zamiast poddawać się prowadzeniu Ducha Świętego powoli zmieniamy się w muzealny eksponat. Ładny do podziwiania, ale niezdolny do twórczego działania, przemieniającego świat. Pelagianizm subtelnie wkrada się w nasze myślenie o nas samych i naszych bliźnich, gdy – co prawda – przyznajemy, że do zbawienia potrzebujemy Bożej łaski, ale całą swoją postawą wyrażamy coś przeciwnego. Uważamy, że Bóg, owszem, da nam łaskę, ale najpierw musimy się postarać, przygotować, coś zrobić. Odwracamy logikę zbawienia i wszystko staje na głowie. Wychodzi na to, że to my się zbawiamy, czyli inicjujemy proces zbawczy. Chociażby przez proszenie o Bożą pomoc.
Swoją drogą w VI w. na Synodzie w Orange ten pogląd również został przez Kościół uznany za heretycki To semipelagianizm, ale jednak pelagianizm.
A gdyby tak spojrzeć na historię zbawienia? Kto tu do kogo wychodzi jako pierwszy? Kto inicjuje zbawczy proces? Wystarczy przypomnieć sobie scenę z Księgi Rodzaju, gdy Bóg po upadku woła: Adamie, gdzie jesteś? To On wychodzi, by szukać człowieka. To On przez kolejne etapy historii zbawienia chce nas doprowadzić do jedności z sobą. Ostatecznie staje się to możliwe dzięki męce, śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa.
Chcę, nie muszę
Zatem jak wyjść z pelagianizmu w nas? Po pierwsze warto uświadomić sobie, że nie musimy Boga namawiać, by był dla nas dobry, obdarzał łaską czy nam błogosławił. Robi to sam, spontanicznie, od zawsze. I nigdy nie przestanie. Nie ma takiej chwili w naszym życiu, w której Bóg nie chciałaby nam błogosławić, wychodzić do nas i dawać nam siebie. Wydawałoby się zatem, że bez sensu jest prosić Boga o cokolwiek, skoro i tak sam chce nam dawać. A co z Jezusowym „proście, a otrzymacie”? Jak pogodzić te dwie sprzeczności? Tak naprawdę jednak sprzeczności tu nie ma. Raczej jest spojrzenie z dwóch różnych perspektyw. Ze strony Boga zawsze jest otwartość na nas. Pytanie tylko, czy z naszej strony również tak jest?
Różnica pomiędzy chrześcijaństwem a pogaństwem polega na innym związku przyczynowo-skutkowym. Pogańskie myślenie, na które wielu z nas choruje, przejawia się w następującej mentalności: jeśli będę dobry, będę się starał, modlił to Bóg będzie mi błogosławił. Wtedy wszystko się ułoży, a nawet, gdy będzie ciężko to i tak jakoś sobie poradzę. Myślenie chrześcijanina jest dokładnie odwrotne. Bóg jest dla mnie zawsze i nieustannie dobry, więc chcę przyjąć Jego dobroć dla mnie. Dlatego się modlę, dlatego chcę żyć i postępować zgodnie z Jego słowem. Nie muszę, ale chcę.
Oto zasadnicza różnica. Przejście z pozycji wiecznie zmuszającego się niewolnika do dobrowolnie posłusznego syna, na wzór jedynego w pełni i w wolności posłusznego Syna.
Czy środek odpowiada celowi?
Wewnętrze nastawienie, a w tym wypadku przestawienie perspektywy skutkuje zmianą funkcjonowania, a zatem i działania. O to właśnie chodzi w nawróceniu. Zmieniamy myślenie (metanoia), by zmienić życie na zgodne z Ewangelią. I tu pojawia się kolejna kwestia do przemyślenia. Jak się do tego, co napisano wyżej, ma praca nad sobą czy asceza podejmowana przez nas w Wielkim Poście? Zasadniczym pytaniem, które trzeba sobie w tym miejscu postawić jest: dlaczego poszczę, modlę się, daję jałmużnę, podejmuję uczynki miłosierdzia? To pytanie jest o wewnętrzną motywację. O to, czy to, czego się podejmujemy, zgadza się z naszym życiowym celem? I czy ten środek rzeczywiście odpowiada naszemu celowi?
Otóż słynny teologicznie spór o pierwszeństwie łaski nad uczynkami i wartości tych drugich, jak to zwykle w teologii, opiera się na zasadzie dwóch „i”. I potrzebna jest łaska, i niezbędne są uczynki. W praktyce między ideałem ewangelicznym, czyli życiem jakie Bóg chce nam dać, a naszą codziennością jest przepaść. Każdy z nas wie jakie rozmiary ma u niego. Mostem nad tą przepaścią jest oczywiście Jezus. To On daje nam możliwość, żeby to spotkanie Bożego życia i nas doszło do skutku. Jest jednak jeszcze kwestia naszej wolności, odpowiedzi, wejścia na ten Most i pójścia Jego śladami. To właśnie nazywamy pracą nad sobą, ascezą.
Podejmujmy te wszystkie uczynki, by codziennie idąc za Jezusem stawać się podobnymi do Niego. Zaufaliśmy, że to jest właśnie najlepsza propozycja dla naszego życia. Każde nasze działanie stanowi odpowiedź na Jego działanie w nas. Jak to wyraża dosadnie święty Paweł: „Bóg jest w nas sprawcą chcenia i działania zgodnie z Jego wolą”.
Nawrócenie, myśl ukierunkowana na życie zgodne z Ewangelią, jest już Bożym działaniem w nas. A każdy krok uczyniony w tym kierunku to Boża łaska i nasze „tak”, by ją przyjmować.
***
Sięgnij do innych tekstów autorki
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.
Doktor teologii dogmatycznej, wykładowca w Archidiecezjalnym Centrum Formacji Pastoralnej, współpracuje z Wydziałem Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego.