Moda na własne zdanie na każdy z możliwych tematów i wolność w wyborze stylu życiu dobrze się ma od dość długiego już czasu. Jest to też niewątpliwie obszar starć między pokoleniami. Starsze – chętnie czy niechętnie – więcej przejmowało od przodków, młodsze, sprawia wrażenie, jakby koniecznie wszystko musiało zaczynać od początku.
Ową modę można chyba podzielić na dwa etapy. W pierwszym doszło do powszechnego wybierania sobie autorytetów, a następnie na podstawie ich wypowiedzi formułowano własne poglądy. Słynne stwierdzenie: „mam swoje zdanie na ten temat” najczęściej jednak wyrastało z opinii innych czy innego. Jako przykład można tu podać szereg zagadnień czy rozwiązań, które mają zarówno zwolenników, jak i przeciwników. Choćby kwestia szczepień, wychowania dzieci czy zdrowego stylu życia, który dla każdego okazuje się czymś innym. W przestrzeni wiary tych polaryzacji nam również nie brakuje.
W drugim etapie, chyba mocniej teraz widocznym, akcentuje się konieczność słuchania siebie. Wsłuchiwania się w swoje potrzeby. W pewnym sensie ten drugi etap jest wynikiem pierwszego. W obliczu wielu skrajnych opinii, ogólnego zamieszania i wątpliwości, kogo warto słuchać pojawić się może bowiem pewna dezorientacja. Nieraz być może także zwątpienie czy zniechęcenie. Bo skoro tyle jest różnych opinii na każdy temat, to która jest tą prawdziwą? I wreszcie: gdzie jest prawda?
Poza tym okazuje się, że ślepe naśladowanie innych nie daje nam tego szczęśliwego życia, które obiecują złote rady youtuberów, coachów i innych blogerów.
Albo-albo?
Nie chcę tu wpaść w nazbyt krytyczną postawę wobec otaczającego nas medialnego świata. Wierzącym też zdarzają się podobne frustracje, gdy na przykład zafascynowani życiorysami świętych próbują różne ich praktyki wprowadzić w swoje życie. I okazuje się, że nawet jeśli trochę się to udaje, to jednak nie stają się od razu św. Teresą z Avila, o. Pio, czy św. Faustyną. Z kolei gdy owo naśladownictwo się nie sprawdza, pojawia się jeszcze więcej zniechęcenia i rozczarowania, a może i bezradności. Jak w takim razie złapać tego Pana Boga za przysłowiowe nogi?
Wymienione wyżej sposoby działania: wybór autorytetu i podążanie za nim lub wsłuchiwanie się w siebie pozornie wydają się przeciwstawne. Wydaje się, że albo słuchamy siebie, albo innych. Innego wyjścia nie ma. A jednak.
Trzeba jasno powiedzieć, że ułudą jest myślenie o absolutnym niesłuchaniu nikogo. Nie da się takiej tezy uzasadnić ani teologicznie – jesteśmy przecież stworzeni do odpowiedzi na Boże objawienie, ani antropologicznie, bo człowiek rozwija się prawidłowo, gdy może wchodzić w relacje z otaczającymi go ludźmi i światem. Wyalienowanie zawsze kończy się destrukcyjnie. Zatem zawsze jesteśmy „z kogoś” – czy to odnośnie do pochodzenia, czy relacji i myśli. Z drugiej strony nigdy nie jesteśmy tacy sami jak ktoś drugi. Nawet u bliźniaków jest to niemożliwe. Co za tym idzie, warto zadbać o to, czego tak naprawdę potrzebuję i chcę. To oczywiście wymaga pewnej świadomości siebie, pobycia trochę ze sobą, odcięcia się na chwilę od zamartwiania się światem, bliskimi i wieloma problemami na które tak naprawdę nie mamy wpływu.
Droga prób i błędów
Dla początkujących w tej kwestii pomocą będą sygnały płynące z naszego ciała. Ono mówi jasno, szczerze, głośno i wyraźnie. Potrzebujesz snu, jedzenia, odpoczynku. Odczuwasz ból, więc coś się dzieje z twoją głową, nogą, itp. Rekordziści w niesłuchaniu siebie chodzą rozdrażnieni czy niespokojni, bo nie zauważyli, że np. nic jedli, za mało spali, albo już od dłuższego czasu coś ich boli. Z tymi podstawowymi potrzebami jednak większość z nas ostatecznie sobie radzi. Trudniej jednak bywa z potrzebami wyższymi: pragnieniem szczęścia czy odnalezienia swojego miejsca w życiu. Wówczas okazuje się, że to co służy jednym, innym już niekoniecznie.
I tu rozpoczyna się ta dłuższa droga do odnalezienia siebie, droga pełna prób i błędów. Nieraz okazuje się bowiem, że nasze pragnienia bywają ze sobą sprzeczne. Chcielibyśmy popracować na sobą, wsłuchać się w siebie, ale ani minuty nie potrafimy wytrzymać bez bycia w relacji z innymi (jesteśmy fizycznie blisko, siedzimy w telefonie lub w myślach się zamartwiamy). Zależy nam na dobrych, rozwijających relacjach, ale trudno nam zerwać te toksyczne, niszczące i wysysające energię, bo boimy się samotności. Chcielibyśmy się dobrze czuć i być zdrowi, a z drugiej strony nie potrafimy przejść obojętnie obok cukierni, czy fastfoodowych restauracji. Okazuje się ostatecznie, że osiągnięcie tych wyższych potrzeb wymaga od nas bardziej przemyślanych strategii i świadomych działań niż zwykłe uleganie impulsom czy zachciankom.
A co z wiarą?
Co to wszystko ma wspólnego z życiem duchowym, z szeroko rozumianą wiarą? Ma, i to sporo. Z jednej strony wiara rodzi się jako odpowiedź na Objawienie, na wyjście Boga do nas. Możemy go doświadczyć, bo ktoś innym nam głosi, pokazuje kim jest Bóg i jak z nim żyć. Zatem nie da się w wierze obejść bez autorytetów i przewodników. Bez tych, którzy już tę drogę przeszli lub idą nią nieco dłużej. Z drugiej strony jednak każdy z nas sam odpowiada na Objawienie w takim, a nie innym kontekście swojego życia. Ważna jest tu świadomość osobistej odpowiedzialności za rozwój swojej wiary.
Ślepe naśladownictwo prędzej czy później prowadzi do rozczarowania. Świadome inspirowanie się innymi i podejmowanie decyzji, pewnie nieraz błędnych, daje okazję, by dawać Bogu odpowiedź z naszego w pełni zaangażowanego w relację z Nim „ja”.
***
Sięgnij do innych tekstów autorki.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.

Doktor teologii dogmatycznej, wykładowca w Archidiecezjalnym Centrum Formacji Pastoralnej, współpracuje z Wydziałem Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego.