Kolor paszportu i perspektywa mniejszości

Wolimy być - jako wspólnota - kilogramem niesłonej soli, niż szczyptą nadającą smak wielolitrowemu garnkowi światowej zupy. Tymczasem perspektywa mniejszości może nas wiele nauczyć.

Każdy, kto wyjeżdżał lub wracał do Polski spoza strefy Schengen, nieraz zapewne był świadkiem tego, jakie znaczenie przy odprawie paszportowej ma kolor paszportu. Precyzyjniej rzecz ujmując: kraj jego wydania. Na co dzień żyjemy bowiem w sporym komforcie psychicznym, wynikającym z faktu, że w Unii Europejskiej możemy swobodnie przekraczać granice rożnych państw właściwie tego nie odczuwając. Jako posiadacze unijnego paszportu nie mamy również większych problemów z podróżowaniem w inne rejony świata (to może się niebawem nieco zmienić, ze względu na trwającą na Ukrainie wojnę z Rosją). Ale gdy wracamy do kraju spoza strefy Schengen możemy zobaczyć, że przekroczenie granicy dla niemałej grupy osób jest problemem. W wielu wypadkach chodzi o wizy, powód przyjazdu i jego długość czy o brak wymaganych, dodatkowych dokumentów. Czasem jednak po prostu stojący na granicy są ofiarami napięć w stosunkach dyplomatycznych między krajami lub potencjalnego zagrożenia terroryzmem. 

Możemy patrzeć na tłumaczących się przed strażą graniczną ludzi, pełnych napięcia i zdenerwowania,  a nieraz i mających problemy w porozumieniu się z zniecierpliwieniem i może jakimś politowaniem. To przez nich w końcu wszystko trwa dłużej. Ale może warto przyjąć nieco inną perspektywę i w tym zwykłym doświadczeniu przejścia granicy odkryć, jak wiele jest między nami nierówności. Zamiast zniecierpliwienia wejść w jakiś rodzaj współczucia. Postawić się w miejscu człowieka, który z góry jest o coś podejrzany i traktowany jak ktoś drugiej czy trzeciej kategorii (oczywiście wiemy, że chodzi tu o względy bezpieczeństwa i przestrzeganie prawa).

Świat na granicy i za nią rzeczywiście wygląda inaczej niż na polskim podwórku. Także świat kościelny. Wystarczy pojechać do naszych sąsiadów (może prócz Litwy i Słowacji), by doświadczyć jak inaczej żyje się wspólnocie Kościoła, gdy jest ona mniejszością. Czasem mniejszością marginalną, prawie niewidoczną w społeczeństwie. Ta perspektywa zmienia sposób postrzegania i funkcjonowania. Na lepsze, czy gorsze?

My robimy to, co zawsze

Przyzwyczailiśmy się do chyba nieco zbyt uproszczonego spojrzenia na Kościół katolicki w krajach zachodniej Europy. Postrzegamy go jako na słaby, bo jest mniej liczebny i nie ma siły przebicia w społeczeństwie. Ale czy rzeczywiście ilość ochrzczonych oddaje stan wiary? Dumne statystyki, w których Kościół katolicki w Polsce jest ciągle pierwszym pod względem liczebności, zdecydowanie bledną, gdy weźmiemy pod uwagę uczestniczących w niedzielnej Eucharystii (dominicantes) i przystępujących do Komunii świętej (communicantes). Okazuje się, że z praktykowaniem wiary nie jest już tak kolorowo. W naszym patrzeniu na żyjące wokół nas osoby niepraktykujące czy niewierzące grozi nam jednak postawa wyższości. Uważamy, że jeśli nie uczestniczą w życiu wspólnoty wiary, to ich problem. Z nimi jest coś nie tak. My robimy to, co zawsze.

Jest coś przewrotnego w człowieku, że chociaż słyszymy w Ewangelii o byciu solą, która nadaje smak światu, ciągle trzymamy się manii wielkości. Wolimy być – jako wspólnota – kilogramem niesłonej soli, niż szczyptą nadającą smak wielolitrowemu garnkowi światowej zupy. Tymczasem perspektywa mniejszości może nas wiele nauczyć. Porzucenie na chwilę eurocentrycznego, a zwłaszcza polskocentrycznego sposobu myślenia może być okazją, by dostrzec cały szereg mniejszościowych światów, które z jakiś powodów nie mieszczą się (albo nie dorastają) do naszych sztywnych przepisów, ram i ograniczonego sposobu widzenia rzeczywistości. I mają do tego prawo. Mają prawo być sobą, bronić swojej tożsamości, chcieć wnosić w ten świat różnorodność i inny punkt widzenia.

Zdecydowanie lepiej można to zrozumieć, gdy choć przez chwilę pobędziemy gdzieś, gdzie Kościół katolicki jest w tej właśnie mniejszości. Okazuje się wtedy, że nasze przywiązanie do tego, jak było „zawsze” i jak być „musi” schodzi na dalszy plan. Możemy się na to obrażać i z pogardą patrzeć: „u nas jest lepiej”, ale to jednak świetna okazja, by się też czegoś nauczyć i zauważyć, ile możliwości daje bycie małą wspólnotą.

A może lepiej być małym?

Kiedy jest nas mniej mamy możliwość lepiej się poznać. Zależy nam na relacjach z współwyznawcami, bo jednak w środowisku, w którym żyjemy nie ma ich zbyt wielu. Czasem wręcz ze świecą można ich szukać. Docenia się wówczas bardziej rolę wspólnoty, która pomaga nie zatracać swojej tożsamości, a jednocześnie mobilizuje do świadomego przeżywania swojej wiary.

Kiedy w ważne święta nie ma dnia wolnego od pracy, gdy reszta społeczeństwa nie świętuje albo świętuje w innym terminie, siłą rzeczy trzeba skupić się na tym co najistotniejsze z perspektywy wiary. Atmosfera świętowania i kultura pomaga, gdy zgadza się z naszą wiarą, ale może też spłycać jej przeżywanie. Wiele rzeczy robimy bezrefleksyjnie, a nasze wysiłki koncentrują na sprawach drugorzędnych. 

Pozbawiony pewnych przywilejów czy wygodnych dla siebie rozwiązań Kościół ma okazję stać się bliższy ludziom. Z drugiej strony i parafianie w naturalny sposób chcą angażować się w funkcjonowanie wspólnoty. Któż inny miałby to za nich zrobić? 

I wreszcie: nieraz trzeba się trochę natrudzić, przejść czy przejechać więcej niż pięć minut do najbliższego kościoła. To już wymaga determinacji i świadomości: dlaczego to robię? 

***

Sięgnij do innych tekstów autorki

Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.