Chrześcijaństwo stojące na głowie

Może trzeba to nazwać wprost: marnujemy energię na kwestie, które i tak nie przyniosą nam upragnionych rezultatów. To trudna lekcja. Ale bez jej odrobienia trudno żebyśmy przeżyli i zrozumieli, że powołani jesteśmy do nowego życia.

Czy można się źle modlić? Dlaczego czasem mamy wrażenie, że nasze życie z Bogiem jest jakieś jałowe, bezowocne, ciągle takie samo? A może nieraz czujemy się zmęczeni posługą, staraniem się by żyć dobrze, przynajmniej przyzwoicie i w poczuciu wywiązywania się z zobowiązań?

O modlitwie

Mówiąc o złej modlitwie nie mam na myśli takiej, która byłaby złorzeczeniem czy jakimś patologicznym narcyzmem. Na przykład w stylu faryzeusza modlącego się w świątyni. Raczej chodzi mi o pewne przesunięcie akcentu (subtelne, albo i nie) z koncentracji na Bogu na skupienie się na intencjach, sprawach, które potrzebujemy z Bogiem omówić. Czasem samej technice modlitwy. Nie jest łatwo to w sobie zauważyć, bo w pierwszym odruchu lubimy traktować modlitwę jako przedłużenie naszej – zbyt krótkiej – ręki w Bożą. Dłuższą i sięgającą tam, gdzie my nie sięgamy. To jest odruch, nasze naturalne pragnienie sprawczości, także w wymiarze duchowym. Problem pojawia się, gdy tego nie zauważamy i zbyt łatwo dajemy się pochłonąć.

Kiedy to przesunięcie najlepiej w nas widać? Kiedy zaczynamy kombinować i dogmatyzować. Z jednej strony szukamy kolejnych modlitw, litanii czy nowenn. Lepszych, skuteczniejszych, a najlepiej nowych – i z opiniami, ile to się udało wymodlić dzięki tej czy innej modlitwie. A z drugiej: zaczynamy prawić pseudomorały, czy głosić „dogmaty” o modlitwie. Na przykład, że koniecznie trzeba modlić się za kapłanów. Cóż, jak już to za prezbiterów. Ale to akurat dość ciekawe przesunięcie. W modlitwie konsekracyjnej przy sakramencie święceń prezbiteratu mówi się, że ci, którzy przyjmują święcenia, tak samo jak zobowiązują się sprawować sakramenty i głosić Ewangelię, wezwani są również do modlitwy za powierzonych swoje duszpasterskiej posłudze wiernych. Tymczasem o powinności modlitwy za księży słyszał chyba każdy, a o odwrotnym zobowiązaniu raczej nie mówi się tak głośno.

Przywiązanie do tego, że na modlitwie koniecznie „coś trzeba” i w dodatku w jakiś konkretny sposób jest bardzo kuszące i wyglądające na pobożne, tylko czy to cokolwiek ma wspólnego z chrześcijaństwem? I ostatecznie, kto w tej relacji jest Bogiem? Kto czyje polecenia wykonuje? Kto się w czyje pomysły ma dopasować?

O grzechu

Kolejna kwestia która wyjaławia nasze życie z Bogiem to odwrócenie do góry nogami kwestii grzechu. W wielu rozmowach wychodzi podskórne przekonanie, że chrześcijaństwo polega na byciu dobrym, przyzwoitym człowiekiem. Może czasem jeszcze się nie udaje, ale gdy się nieco bardziej postaramy, to jutro na pewno będzie lepiej. Druga skrajność, to przekonanie o swojej beznadziejności. Jak zwykle nam się nie udało, jesteśmy nieudacznikami.

Drugie podejście można uważać za przejaw pokory, a pierwsze za szczere chęci, ale wbrew pozorom oba kręcą się wokół błędnego przekonania, że chrześcijaństwo równa się bezgrzeszności. I że tylko ona warunkuje możliwość spotkania, bliskości z Bogiem. A najlepszym dowodem na potwierdzenie tej tezy jest zachowanie wielu osób, które gdy grzeszą przestają się modlić. Bo nie warto. Oczywiście, że grzech ciężki wprowadza poważne zakłócenia w naszą relację z Bogiem, ale po stronie Pana Boga nic się nie zmienia. On nie kocha nas bardziej za to, że grzeszymy mniej niż statystyczny Polak. Ani mniej dlatego, bo po raz kolejny nam się nie udało i zawiedliśmy się na sobie.

Dopóki jesteśmy przekonani o tym, że potrafimy sobie sami poradzić z grzechem, bo następnym razem bardziej się postaramy, dopóki czujemy się przyzwoitymi ludźmi, którzy grzeszą, ale „nie aż tak”, to ciągle kwestię zbawienia opieramy na sobie. Przy ewentualnej dyskretnej pomocy ze strony Boga.

O wdzięczności

I nie namawiam do tego, by albo wyolbrzymiać swoje grzechy czy wpaść w skrupuły. Albo dla odmiany zrobić kilka bardzo złych czynów „by się przekonać, jak to jest”. Nie o to chodzi. Raczej warto czasem przypatrzeć się sobie nieco z boku i zastanowić się, jakie mam podejście do grzechu? Co robię z grzesznością swoją i innych? I czy dociera do mnie, ta jedna z podstawowych prawd chrześcijańskich, że Bóg przychodzi zbawić realnych grzeszników, którzy przestają się łudzić odnośnie do swojej sprawczości w poprawianiu swojego życia?

Owszem, potrzebujemy ascezy, ale ostatecznie ona jest tylko naszym praktycznym wyrażaniem woli współpracy z ofiarowywanym nam zbawieniem.

W kontekście grzeszności warto zmierzyć się jeszcze z jedną perspektywą. Stajemy przed Bogiem zawsze w pozycji tych, którzy potrzebują przebaczenia i wszystko zawdzięczają otrzymanemu przebaczeniu. Ile razy przesuniemy wzrok z zapatrzenia w siebie, swoje grzechy i możliwości, z samozadowolenia, że jesteśmy przyzwoici – na Boga, który i te wielkie i te małe grzechy ciągle nam tak samo miłosiernie przebacza, tyle razy przejdziemy się od koncentracji na sobie na skupienie na Bogu. Chrześcijanina poznać po wdzięczności za otrzymane zbawienia, poganina po obsesji i lęku, że jeszcze nie jest taki doskonały jak powinien.

Jeśli nie przejdziemy tej drogi, nie nauczymy się opierać na Bogu przy jednoczesnym szczerym wyznawaniu prawdy o sobie, to co my zrobimy kiedy jednak przestaniemy być przyzwoitymi ludźmi? Albo nasi bliscy? Nasze pęknięcia i rany, wynikające z zawiedzenia się na sobie czy innych, są doskonałą (choć trudną i bolesną!) lekcją przyjrzenia się temu, na czym tak naprawdę stoi nasze chrześcijaństwo.

O sakramentach

I wreszcie kolejnym dziwnym przesunięciem jest patrzenie na sakramenty od strony dobrego przygotowania przy braku zrozumienia i praktycznego przeżywania tego, czego tak naprawdę w nich doświadczamy. Co się z nami dzieje? To od modlitwy oczekujemy łaski, spotkania, zjednoczenia z Bogiem. W przypadku sakramentów najczęściej akcent pada na to, że trzeba (spowiadać się, chodzić na Mszę, ochrzcić dziecko, itp.). Bo to ma coś wspólnego z naszym zbawieniem w przyszłości. I nawet jeśli kojarzymy, że Bóg zbawczo udziela nam się w sakramentach, to w praktyce różnie to wygląda.

A przecież na Eucharystię przychodzimy po wolność. Po zbawienie, którego można doświadczyć już dziś. Wcześniej właśnie dlatego, by to się w nas stało, przyjęliśmy chrzest. Życie w Duchu Świętym prowadzimy od chrztu, przy jego wzmocnieniu w bierzmowaniu. Nie dopiero od seminarium odnowy wiary, choć tam akurat można nauczyć się jak współpracować z Duchem żyjącym i mieszkającym w nas.

Pewnie tych powodów, dla których nasze chrześcijaństwo nieraz stoi na głowie jest dość sporo. Może trzeba to nazwać wprost: marnujemy energię na kwestie, które i tak nie przyniosą nam upragnionych rezultatów. To trudna lekcja. Ale bez jej odrobienia trudno żebyśmy przeżyli i zrozumieli, że powołani jesteśmy do nowego życia. Kiedyś to stare trzeba więc zacząć porzucać.

***

Sięgnij do innych tekstów autorki.

Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.