Instytucjonalna bezradność

Jaki to jest rodzaj bezradności i z czego ona wynika? Czy nie jest ona w jakiś sposób zawiniona? Czy nie jest wręcz wyuczona? Nie osądzam tu nikogo. Pytam o mechanizm, na którym ta instytucjonalna bezradność jest oparta.

Dzisiaj będzie inaczej niż w poprzednich odcinkach. Nie będzie kilku tematów rozdzielonych dżinglami. Będzie właściwie jeden temat. Temat instytucjonalnej bezradności. Tak chyba należy nazwać mnożące się ostatnio przykłady braku skutecznych działań Kościoła, jako instytucji, wobec zła popełnianego w nim przez konkretnych ludzi. Ludzi, których we wspólnocie obdarzono zaufaniem, którym powierzono konkretne funkcje i zadania.

Opublikowane w minionym tygodniu materiały dotyczące przestępstw popełnianych latami przez pewnego polskiego dominikanina dla wielu okazały się po protu nie do przejścia. Ogrom zła w nich przedstawiony, zwala z nóg nawet najbardziej odpornych. Są tam w niebywałym nagromadzeniu rzeczy i sprawy, które przerastają nie tylko wyobraźnię większości ludzi, ale również możliwość percepcji takiego ich natłoku. Po prostu się nie da. Wrażliwość większości z nas jest taka, że nawet lekturę o skoncentrowanym złu musimy sobie dawkować. Żeby nie zatracić hierarchii wartości, na której opieramy swoje decyzje i działania. Żeby się nie dać zdominować.

Zapewne wielu czytających przerażające opowieści o krzywdach wyrządzonych przez zakonnika kolejnym kobietom miało poczucie bezradności. Samo, albo połączone z gniewem. „a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze, ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych” – napisał Zbigniew Herbert w „Przesłaniu Pana Cogito”. Jednak ta wskazówka adresowana jest do tych, którzy ocaleli z tragedii. Czy ci, którzy nie spotkali na swojej drodze owego dominikanina lub akurat nie znaleźli się w polu jego zainteresowania, mogą się uważać za ocalałych? A może właśnie dlatego zobowiązani są do działania, aby nie tylko wymierzyć sprawiedliwość, ale przede wszystkim zapobiec takim zagrożeniom na przyszłość? Przełamać ową instytucjonalną bezradność, tak bardzo widoczną we wspomnianych reportażach i wywiadach.

We wstrząsających materiałach medialnych można znaleźć znamienne jej przykłady. Oto aktualny przełożony dominikanina pytany, dlaczego po otrzymaniu listu jednej ze skrzywdzonych osób nie rozpoczął śledztwa i procesu kanonicznego, odpowiada „Po tym liście próbowałem się zorientować”. Dodaje, że porozmawiał z zakonnikiem, którego dotyczyły oskarżenia. „sprawdzałem go, czy coś się dzieje. Nie dotarłem do żadnych informacji” – wyznaje bezradnie.

Pytanie, jaki to jest rodzaj bezradności i z czego ona wynika. Czy nie jest ona w jakiś sposób zawiniona? Czy nie jest wręcz wyuczona? Czy nie jest ona podobna do tłumaczeń, że ktoś wysoko postawiony nie zainterweniował w sprawie krzywdy człowieka, bo mieszkał on na terenie innej diecezji? Nie osądzam tu nikogo. Pytam o mechanizm, na którym ta instytucjonalna bezradność jest oparta. Mechanizm, który poświęca skrzywdzonego człowieka w imię… No właśnie, czego? Dobra instytucji? Własnego bezpieczeństwa? Tzw. świętego spokoju?

Ten sam syndrom instytucjonalnej bezradności widoczny jest w Polsce również w postępowaniu Kościoła wobec sprzecznych z jego nauczaniem wypowiedzi rozmaitych utytułowanych duchownych. Tydzień temu wspominałem o jednym z nich. Dzisiaj nagłośniona została wypowiedź innego księdza profesora. Tego samego, który rok temu bez skrępowania mówił w mediach szokujące rzeczy. Wydawałoby się, że po zeszłorocznych ekscesach odpowiednie kościelne instytucje powinny zadbać, żeby już więcej nie siał zamieszania. Tymczasem on mimo upływu dwunastu miesiącu bez jakichkolwiek przeszkód w kolejnym medium opowiada, co mu ślina na język przyniesie. Występuje jako reprezentant Kościoła. Jako jeden z autorytetów, jeden z tych, którym we wspólnocie i w instytucji powierzono konkretne funkcje i zadania. Jakie jest źródło instytucjonalnej bezradności Kościoła wobec szkodzących mu działań tego duchownego?

W cytowanym już wierszu Herberta padają słowa „bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy”. Zastanawiam się, czy to właśnie nie zinstytucjonalizowany brak odwagi jest jedną z przyczyn tej tak niejednokrotnie wygodnej i przydatnej bezradności. Łatwiej budować świadomość, że nic się nie da zrobić, niż podjąć ryzyko zmierzenia się nie tyle ze złem, co z jego sprawcą lub sprawcami. Jakby przeświadczenie, że oni mają potężne wsparcie, paraliżowało i skłaniało do zaniechania działań.

Wiem, że wymowa wiersza, który tu dwukrotnie przywoływałem jest mało optymistyczna. Jednak jestem przekonany, że instytucjonalną bezradność da się przełamać. Tylko trzeba wierzyć i chcieć.