Kardynał Reinhard Marx
Choć od wymiany listów między niemieckim purpuratem a Franciszkiem upłynęło kilka dni nie milkną komentarze. Nie tylko w mediach watykańskich. Wielu doszukuje się drugiego dna papieskiej decyzji. Ostatecznie chodzi o osobę, będącą jednym z filarów mającej zreformować kurię rzymską Rady Kardynałów. Jej prace dobiegają końca, a nowa konstytucja ujrzy światło dzienne prawdopodobnie jesienią. Ale raczej nie było zasadniczym powodem nieprzyjęcia rezygnacji. Warto na nią spojrzeć nie tyle w perspektywie ostatniego akapitu listu Franciszka, co przez pryzmat innych, mocnych sformułowań. Trupy w szafie do nich nie należą. Tym, co zwraca uwagę i stanowi niejako trzon listu jest paschalna nadzieja. „Trzeba pilnie „przewietrzyć” tę rzeczywistość nadużyć i postępowania Kościoła, i pozwolić, by Duch Święty poprowadził nas na pustynię rozpaczy, na krzyż i do zmartwychwstania. Jest to droga Ducha, którą musimy podążać, a punktem wyjścia jest pokorne wyznanie: popełniliśmy błąd, zgrzeszyliśmy”.
Polscy komentatorzy zastanawiali się czy teraz podobną miarę papież zastosuje do naszych biskupów. Umknęła im różnica pomiędzy nałożonymi w ostatnich tygodniach i miesiącach karami a rezygnacją niemieckiego purpurata. Pierwsze były skutkiem mataczenia, oskarżania o ataki nieprzyjazne mediach czy antykościelne siły. Nikt nie przyznał się do winy. Musiano ją udowodnić. Rezygnacja kardynała była nie tyle przyznaniem się do zaniedbań, co wyrazem bezsilności wobec skostniałych, niezdolnych do oczyszczenia struktur. Oczekiwanie tej samej miary jest co najmniej nieuzasadnione.
Siostra Natalie Becquard XMCJ
Przygotowania do mającego się rozpocząć jesienią Synodu idą pełną parą. Trwają prace nad jego metodologią. Ich owocem będą tak zwane lineamenta, czyli punkty do pracy najpierw w diecezjach, następnie w grupach kontynentalnych. W poniedziałek, 14 czerwca, odbyły się pierwsze konsultacje (online) z przedstawicielami konferencji episkopatów. Wszystko wskazuje na to, że podsekretarz Synodu, s. Natalie Becquard, odgrywa w nich kluczową rolę. Poza pracami w sekretariacie będąca dotąd w cieniu zakonnica zadziwia aktywnością medialną. W ubiegłym tygodniu dziennik L’Osservatore Romano przedrukował fragmenty jej artykułu, zamieszczonego w dwumiesięczniku Uniwersytetu Najświętszego Serca „Vita e pensiero” (Życie i myśl). Tekst nosi tytuł: „Ksiądz nie istnieje poza wspólnotą”. Warto przytoczyć kilka ciągle nieobecnych w polskiej debacie myśli.
Wskazując na potrzebę reformy Kościoła autorka zwraca uwagę na jej przyspieszenie, jakie dokonało się między innymi na fali nadużyć seksualnych i władzy. „Odkrycie systemowego wymiaru tego kryzysu i ewidentna porażka instytucji kościelnej na przestrzeni lat w potępianiu i zapobieganiu nie tylko nadużyciom nieletnich, ale także wszelkiego rodzaju nadużyciom władzy, które często są u jego źródeł, łącznie koniec pewnego socjologicznego chrześcijaństwa, wszystko to zmusza dziś Kościół do ponownego odkrycia i pokornego uznania własnej kruchości i własnego wymiaru grzesznika”. Zauważmy: mimo iż tekst uprzedził wspominane wyżej listy kardynała Marxa i Franciszka, także zwraca uwagę na potrzebę uznania słabości i grzechu. Bez niej wejście na drogę synodalną, czyli drogę odnowy nie jest możliwe.
Ciekawy jest sposób, w jaki siostra postrzega drogę synodalną. Warto zapamiętać jej spostrzeżenia gdy tworzyć będziemy pierwsze zespoły i rozpoczynali nie dyskusję, ale rozeznanie obecnej sytuacji Kościoła nad Wisłą i dróg, którymi będziemy kroczyć w najbliższej przyszłości. Tekst w L’Osservatore Romano kończy refleksja: „sposób wspólnego opracowywania decyzji można zrozumieć poprzez ważne pojęcie conspiratio, używając łacińskiego terminu (etymologicznie „oddychać razem”, „być ożywionym tym samym duchem”), który możemy przetłumaczyć słowem „spisek”. w sensie zjednoczenia. Pojęcie, które według teologa Johna Henry’ego Newmana można rozumieć jako „wspólne tchnienie wiernych i pasterzy”.
Zespoły synodalne to my już w Polsce, przed dwudziestu przeszło laty, mieliśmy. Ich praca niejednokrotnie pozostawiała wiele do życzenia. W wielu miejscach były kościelną fikcją. Miejmy nadzieję, że tym razem conspiratio dane nam będzie przeżyć w innym, mniej klerykalnym, ale i rzeczywistym wymiarze.
Enzo Bianchi i Wspólnota Bose
O założycielu ekumenicznej wspólnoty Bose zrobiło się głośno w mediach po budzącej kontrowersje decyzji, nakazującej mu opuszczenie, wraz kilkoma innymi mniszkami i mnichami, klasztoru. Sprawa ciągnie się od grudnia 2019 roku. Wówczas do Bose przybył w charakterze wizytatora apostolskiego ojciec Amadeo Cencini FdCC. Przez kilka tygodni spotykał się z członkami Wspólnoty, prowadząc dochodzenie w sprawie rzekomych nadużyć władzy. Miesiąc po jego powrocie do Rzymu Sekretariat Stanu ogłosił wspomnianą wyżej decyzję, do której Enzo się nie zastosował.
To dobry moment, by zwrócić uwagę na fakty w oficjalnych komunikatach przemilczane. Po pierwsze, wbrew tradycji monastycznej, nakazującej podejmować refleksję o napięciach i problemach na forum całej wspólnoty, Cencini rozmawiał indywidualnie, a do dziś nie wiadomo z kim. Po drugie zakonnik jest znany z głoszenia budzącej duże wątpliwości teorii „uśmiercenia założyciela”. Jego zdaniem założyciele nowych ruchów i wspólnot to silne osobowości, wokół których gromadzą się osoby niesamodzielne i podatne na manipulacje. Jedyną drogą, na której mogą osiągnąć dojrzałość jest radykalne odcięcie ich od toksycznego źródła. Po trzecie w podobny sposób patrzy na wspólnotę następca Enzo, czyli Luciano Manicardi. Znający dobrze Wspólnotę od wewnątrz włoski teolog Riccardo Larini (spędził w niej kilkanaście lat), pisał wręcz o obsesji nowego przeora na punkcie manipulacji i wywierania presji emocjonalnej.
Rok po rezygnacji z urzędu Enzo zastanawiał się na pewnymi nowymi zjawiskami we wspólnocie. „Po nieszporach krużganki, będące do tej pory miejscem spotkań, rozmów, dyskusji, teraz pustoszeją. Wszyscy zamykają się w celach wymawiając się pracą, albo siedząc w Internecie”. Nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że to był pierwszy owoc obsesji i lęków, jakimi karmił Wspólnotę nowy przeor.
Ostatecznie w ubiegłym tygodniu Enzo opuścił klasztor i przeniósł się do Turynu, gdzie zamieszkał w domu, przygotowanym dla niego przez przyjaciół. Dlaczego nie w Celloe, czyli klasztorze, w którym widział siebie po rezygnacji z kierowania Wspólnotą? Bo warunki, jakie ta zaproponowała, były – mówiąc oględnie i delikatnie – nie do przyjęcia. Zarówno przez Enzo, jak i przez tych, którzy mieli mu towarzyszyć.
Komentator turyńskiej La Stampy pisał w marcu o śmierci Bose. „Wspólnota może się swojego założyciela pozbyć, może go wygnać. Ale i tak każdy kamień, każde miejsce, będzie go przypominać”. Zwrócił również uwagę na jej ekumeniczne powołanie. „Wyganiając założyciela, nie potrafiąc w inny sposób rozwiązać swoich wewnętrznych problemów, Wspólnota traci jakiekolwiek prawo do ekumenicznego zaangażowania”.
Przejrzałem kalendarz Wspólnoty na ten rok. Do niedawna bogaty w sympozja, spotkania, różne formy rekolekcji, nagle opustoszał, a w tym, co proponuje, niczym nie różni się od innych włoskich klasztorów.
Za kilka dni Enzo, po raz pierwszy od dłuższego czasu, weźmie udział w publicznej debacie. Będzie mówił o Kościele wczoraj, dziś i jutro. Znając go od kilku lat mam pewność, że sprawy Wspólnoty, choć dla niego bardzo bolesne, przemilczy. Nawiasem mówiąc, mimo przedstawiania go w złym świetle, nigdy nie wypowiedział się źle o swoim następcy. O czym będzie mówił teraz? Zobaczymy. Być może o doświadczeniu pustyni. Pisał przed kilkoma tygodniami: „Na początku drogi, zanim powstała Wspólnota, trzy lata żyłem na pustyni. Na starość Pan Bóg znów wyprowadził mnie na pustynię (…) Tylko na pustyni, z dala od człowieka niewolonego przez człowieka, Bóg może być prawdziwym Panem. Bo jest tak zazdrosny, że nie znosi konkurentów w swoim panowaniu nad człowiekiem: ani bożków, ani władz, ani faraonów”.
Ksiądz katolicki, proboszcz parafii w Skrzynkach, redaktor portalu wiara.pl