Postępująca infantylizacja Kościoła

Kościół staje się słaby nie dlatego, że wrogie siły zagrażają mu z zewnątrz, ale dlatego, że bawimy się uczuciami ludzi, wrażliwością, czasem niewiedzą w danym temacie.

Ostatnio pojawiło się wiele wypowiedzi podejmujących tematy na przykład kryzysu powołań, zwłaszcza kapłańskich, celowości nauczania religii w szkole czy malejącej liczby osób wierzących i praktykujących. Jako powody tych zjawisk podaje się postępującą sekularyzację, wpływ lewicowych ideologii, konsumpcjonizm lub kryzys rodzin. Oczywiście, wszystko to jest oznaką jakiegoś kryzysu we wspólnocie Kościoła i jest warte bliższej refleksji. Ale te same hasła przewijają się już od wielu lat. Powtarzane są w jak mantra przez tego czy innego biskupa, proboszcza czy zaangażowanego świeckiego. Ja bym do tego spisu dodała jeszcze jedną, ważną dla mnie rzecz: jakiś rodzaj infantylizacji wiernych w Kościele. Zwłaszcza hierarchów, duchownych, osób zakonnych, katechetów świeckich, członków wspólnot. Generalnie – osób zaangażowanych.

Dzięki nim ludzie chodzą do Kościoła

Dojrzałość wiary zakłada nie tylko pragnienie „ewangelizacji”, dawania świadectwa, udzielania się w tej czy innej wspólnocie, ale przede wszystkim poczucie odpowiedzialności. Najpierw za siebie, swoje postawy i słowa. Potem za to, jak nasze działanie wpływa na wspólnotę lokalną, jaką jest chociażby parafia. Następnie za to, jak moja postawa rezonuje w całym Kościele (bo przecież będzie ona się także, w podobny sposób, pojawiać u innych członków wspólnoty). A tymczasem coraz bardziej widać, że nie mamy pomysłu na przykład na niedojrzałych liderów wspólnot. Zarówno duchownych, jak i świeckich.

Pozwalamy osobom z rozbitą osobowością działać w Kościele i głosić Słowo. Przyjmujemy ich u siebie na konferencjach czy spotkaniach. Przymykamy oko na dziwactwa, brak podstawy dogmatycznej, straszenie ludzi, nadużycia finansowe czy forsowanie prywatnych objawień – swoich lub cudzych. A wszystko dlatego, że „przecież dzięki nim ludzie chodzą do Kościoła”. Oczywiście, że chodzą. Następnie, jeśli w końcu biskup miejsca nałoży suspensę na duchownego albo proboszcz zakaże wspólnocie działalności, razem z tą osobą odchodzą. Tak się skończyła działalność niektórych wspólnot charyzmatycznych. Tak też się skończyła działalność różnych „bożych kapłanów”.

Fideizm kwitnie radośnie

Przymykamy oko na Msze z modlitwami o uzdrowienie. Same w sobie nie są one oczywiście niczym złym. Także Pismo Święte zaleca modlitwę nad chorymi. Ale mało który duchowny czy świecki ma odwagę, aby zwrócić uwagę prowadzącym, gdy mówią, że psycholodzy nie pomagają, tylko Bóg. Kiedy nie pada ani słowo o pójściu do lekarza czy terapeuty, za to pojawiają się sugestie, że jak będziemy wierzyć i się modlić, to zniknie depresja, alkoholizm, seksoholizm, rak czy inna dolegliwość. W efekcie fideizm kwitnie radośnie, wspomagany kolejnymi artykułami o cudownych modlitwach na wszystko.

Bawimy się uczuciami ludzi

Ludzie, którzy powinni ze sobą współpracować mimo różnic – np. w podejściu do liturgii, preferowanych form pobożności, wrażliwości – coraz bardziej podkreślają różnice i zaczynają się zwyczajnie kłócić. Czasem cała parafia dzieli się na obrońców tego lub innego księdza, lidera, siostry zakonnej. Każdy zbiera swoich „wojowników”, nie tyle pokazując wartość wiary, ale na zasadzie antagonizmu wobec kogoś z nielubianej tradycji w Kościele. W mediach społecznościowych coraz częściej zamiast przekazu wiary pojawiają się filmiki obrażające a to charyzmatyków, a to osoby związane ze środowiskiem tradycji, a to siostry zakonne (którym odbiera się prawo do decydowania o sobie robiąc z nich kobiety upupione), a to bardziej zaangażowanych świeckich, których straszy się piekłem chociażby za bycie nadzwyczajnym szafarzem Eucharystii.

Kościół staje się słaby nie dlatego, że wrogie siły zagrażają mu z zewnątrz, ale dlatego, że bawimy się uczuciami ludzi, wrażliwością, czasem niewiedzą w danym temacie. Jak dzieci w piaskownicy, które najpierw wspólnie robią babki, aby później je z krzykiem niszczyć.

Ekspert? Mamy swoich

W seminariach czy zakonach brakuje spotkań z ekspertami, psychologami, terapeutami i lekarzami. Kuleje formacja ludzka i pojawia się nieufność wobec świeckich ekspertów. Przecież mamy swoich. Na wydziałach teologicznych czasem wykładana jest psychologia już mało aktualna. Nie mówi się o najnowszych badaniach, chociażby o funkcjonowaniu ludzkiego mózgu, jego rozwoju, kształtowaniu się emocji czy uzależnieniach. Próbując chronić wiarę mnożymy pielgrzymki, modlitwy, rekolekcje, ale nie inwestujemy w swój rozwój, w zmianę chorych czy niedojrzałych mechanizmów. Większość tak zwanych „radykalnych postaw”, które tak przyciągają spragnionych biało-czarnego świata wiernych, to nie tyle wynik dojrzałej wiary, ale ukrywanych uzależnień, problemów psychicznych, różnych kompulsji, zwykłej niedojrzałości w relacjach czy nieumiejętności tworzenia więzi.

Czas przyjrzeć się owej niedojrzałości i zdziecinnieniu w nas. Odbudować zaufanie do pracy nad sobą i możliwości wewnętrznej przemiany także na płaszczyźnie czysto ludzkiej, nie tylko duchowej. W końcu wszyscy święci byli w pełni ludźmi. Byli świadomi swoich niedojrzałości i braków. Przede wszystkim jednak nigdy nie głosili w opozycji do kogokolwiek. I prowadzili wiernych do Boga, ale pozwalali im odejść. Zamiast straszyć piekłem tych, którzy – znudzeni lub zgorszeni – w końcu odchodzili.

***

Sięgnij do innych tekstów autorki.

Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.