Kilka dni temu pojawił się w mediach krótki list Benedykta XVI dotyczący postawionych mu zarzutów o zaniechania działań wobec sprawców pedofilii w diecezji monachijskiej na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku. To kolejne pismo. Pierwsza obszerna odpowiedź, licząca 82 strony, wzbudziła oburzenie i oskarżenia o kłamstwo. Dziś papież senior pisze – skądinąd należało się tego spodziewać, patrząc na jego wiek – że przygotowała ją w jego imieniu grupa przyjaciół. I wyjaśnia:
„W gigantycznej pracy tamtych dni – opracowaniu stanowiska – doszło do przeoczenia dotyczącego mojej obecności na spotkaniu rady diecezjalnej w dniu 15 stycznia 1980 roku. Błąd ten, który niestety wystąpił, nie był zamierzony i mam nadzieję, że jest do wybaczenia. […] W żaden sposób nie umniejsza to troski i poświęcenia, które dla tych przyjaciół były i są oczywistym imperatywem.”
Nie jest moim zamiarem kwestionowanie czyichkolwiek intencji – w troskę i poświęcenie przyjaciół papieża nie wątpię. Zostawmy na boku kwestię pomyłki. Ostatecznie powstał chłodny dokument, zawierający ledwo kilka rutynowych zdań ubolewania. „Nie mam takiej wiedzy”, „nie pamiętam”, „takich dokumentów nigdy nie widziałem”. Ksiądz działał jako „anonimowa osoba prywatna”. „Nie dał się poznać jako krzywdziciel w prawdziwym słowa znaczeniu”, bo nie dotykał… (korzystam z opisu Tomasza Kyci na portalu Więzi). Innymi słowy: były tam wszystkie głupie i szkodliwe stwierdzenia obronne, które znamy z innych podobnych wyjaśnień. Nic nowego, tyle że w przypadku Benedykta XVI bulwersuje bardziej. I – trzeba przyznać – bardzo też nie pasuje do jego sposobu pisania, widocznego choćby w najnowszym oświadczeniu.
Obrona, która szkodzi
Zastanawiam się, jak często w trudnych sprawach oskarżeń o zaniechania działań wobec sprawców pedofilii mamy do czynienia z pomocą troskliwych i pełnych poświęcenia przyjaciół, którzy robią wszystko, by ochronić dobre imię tych, których kochają. I działają w sposób, który to dobre imię niszczy znacznie bardziej, niż mogłoby to uczynić przyznanie się do winy. Benedykt XVI ma to szczęście, że żyje i ma jeszcze na tyle jasny umysł, że jest w stanie zareagować. Choć zapewne z bólem i po fakcie. Co więcej: ma odwagę zareagować i odejść od zaproponowanej mu przez przyjaciół linii obrony. Ilu jest takich, którzy nie mają takiej siły?
A takich, którzy już bronić się nie mogą, bo zwyczajnie nie żyją? Ich dobre imię zależy już tylko od troskliwych, pełnych poświęcenia i (delikatnie mówiąc) niemądrych przyjaciół.
Czy przykład papieża seniora da ich przyjaciołom do myślenia? Czy w końcu dotrze do nich, że stwierdzenia z gatunku „nie mam takiej wiedzy”, „nie pamiętam”, „takich dokumentów nigdy nie widziałem” w niczym nie pomagają? Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej niszczą to, co mają w zamierzeniu chronić?
Oby tak się stało. Choć, szczerze mówiąc, nie mam na to wielkiej nadziei.
***
Sięgnij do innych tekstów autorki.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.

Lekarz chorób wewnętrznych, dziennikarka i publicystka. Wieloletni redaktor portalu wiara.pl. Współtwórca platformy wiam.pl.