Ostatnie wydarzenia sprawiły, że obecność uchodźców znalazła się w naszym kraju ponownie w centrum uwagi. Niestety, przez nasze państwo są oni postrzegani przede wszystkim jako zagrożenie. O tym, co można zrobić dla uchodźców: tych najnowszych, ale i tych sprzed kilku lat, rozmawiam z Magdaleną Wolnik, odpowiedzialną za wspólnotę Sant’Egidio w Polsce.
Wróciła Pani niedawno z Lesbos, gdzie wspólnota Sant’Egidio pomaga uchodźcom. Jak wygląda sytuacja w obozach i jakie Państwo podejmują tam działania?
Magdalena Wolnik: Rzeczywiście, razem z Sant Egidio w tym roku po raz trzeci spędziliśmy lato na wyspie Lesbos. My, to znaczy 250 osób z kilkunastu europejskich krajów, z naszych wspólnot Sant’Egidio, w tym także trzydzieści osób z Polski. Towarzyszą nam w tym roku także ludzie z zaprzyjaźnionych organizacji, m.in. dziesięciu wolontariuszy Caritas Polska. Spędzamy w ten sposób wakacje, oczywiście na własny koszt, po to by być u boku uchodźców, po to aby chociaż przez chwile pomóc im odpocząć od tego dramatu, jaki przeżywają. Przede wszystkim od dramatu nieznośnego oczekiwania w trudnych warunkach obozu i zbyt często także odrzucenia próśb o ochronę, bo to jest to, co im najbardziej ciąży, a w efekcie braku perspektyw na przyszłość.
Jesteśmy tam jako Europejczycy i chcemy być znakiem Europy, która chce przyjmować, okazywać gościnność i życzliwość. Woła o to też papież Franciszek, żebyśmy w uchodźcach nie dostrzegali tylko liczb, które mogą zatrważać, ale przede wszystkim konkretnych ludzi, którzy są podobni do nas, ale którzy są w o wiele dramatyczniejszej sytuacji.
W tym roku po raz pierwszy nasze wspólnoty spędzały też wakacje w obozie w Atenach oraz w Bihacu, na szlaku bałkańskim, by być także z ludźmi, którzy są tam.
Na Lesbos spotkaliśmy bardzo wielu Afgańczyków. Ponad 40% osób, które w tej chwili przebywają w obozie Moria 2 (a jest to ok. 4,5 tys. osób) to Afgańczycy. Oczywiście wciąż są też Syryjczycy, Irakijczycy, jest wiele somalijskich kobiet, są też ludzie z Afryki subsaharyjskiej, np. z Kongo czy Kamerunu. Mają za sobą dramatyczne historie ucieczki przed wojną czy prześladowaniami, ale też doświadczenie niezwykle niebezpiecznej drogi, którą musieli podjąć.
Co dla nich robimy? Przez całe wakacje każdego ranka działa Szkoła Pokoju, w której pomagamy dzieciom poczuć się na nowo dziećmi: przez wspólną zabawę i naukę, tworząc chwile kolorowego świata w szarzyźnie obozu. Jest też szkoła języka angielskiego – intensywny kurs, w którym uczestniczą dorośli, niemający zwykle takiej szansy w warunkach obozu. Wiemy przecież, że znajomość języków jest przepustką do przyszłości. Jest też Restauracja Solidarności. Tak jak w poprzednich latach zapraszamy mieszkańców obozu do wielkiego czerwonego namiotu, który nazwaliśmy Namiotem Przyjaźni. W obozie, w namiotach, w kontenerach nie ma stołów. Nie można zjeść spokojnie posiłku przy stole. Około 600 osobom dziennie oferujemy zatem dobry, ciepły, wartościowy posiłek, ale też czas i możliwość, by przy stole się poznać, zaprzyjaźnić, być chętnie i z cierpliwością wysłuchanym. Udzielamy także pomocy uchodźcom znajdującym się poza obozem, również miejscowym rodzinom romskim.
Jakie są perspektywy dla tych ludzi – przebywających w obozach już przecież od kilku lat?
MW: Spotykaliśmy bardzo wiele osób, które są na Lesbos od dwóch, nawet trzech lat. Dla niektórych to będzie już trzecia zima w obozie uchodźców. Te perspektywy wydają się bardzo trudne. Prośby o azyl bardzo wielu osób są odrzucane, jest sporo osób chorych, około połowa mieszkańców obozu to dzieci. Niektórzy otrzymali dwie-trzy odmowy i nakaz opuszczenia terenu Grecji i Europy w ciągu 15 dni. Ciągle wisi nad nimi obawa deportacji do Turcji lub nawet do kraju pochodzenia. Stąd apel naszej wspólnoty w tych dniach, gdy obserwujemy dramat dziejący się w Afganistanie, aby wstrzymać deportacje, ponownie zweryfikować odrzucone już wnioski i możliwości przyjęcia uchodźców z Afganistanu i spróbować znaleźć miejsce dla nich w Europie.
Bardzo wiele z tych osób, które tam spotkaliśmy, to rodziny z małymi dziećmi, w przypadku których dalsze trwanie w obozie lub nielegalna i niebezpieczna podróż stwarza ryzyko utraty zdrowia, jeśli nie życia. Ludzie ci czasem powtarzają, że nie podejmowaliby tego ryzyka, gdyby nie czuli się zmuszeni. Gdyby to, co zostawiają za sobą w kraju swojego pochodzenia nie było gorsze niż ryzyko niebezpiecznych podróży.
Od przełomu 2015/16 roku wspólnota wraz z partnerami z różnych Kościołów chrześcijańskich organizuje korytarze humanitarne. Na czym polega ta inicjatywa i ile osób z niej skorzystało?
MW: Jak dotąd dzięki korytarzom humanitarnym udało się uratować ponad 3700 osób. Nie tylko we Włoszech. Projekt został powielony także we Francji, Belgii i co warto zauważyć w Andorze i San Marino, a więc w bardzo małych państwach, które też zdecydowały się na przyjęcie uchodźców. Korytarze humanitarne to sposób na bezpieczne i legalne przyjęcie ludzi znajdujących się w najtrudniejszej sytuacji. Bezpieczne dla nich, ponieważ pomaga wyrwać ich z rąk przemytników i handlarzy ludźmi i uniknąć niebezpiecznych podróży, i bezpieczne dla kraju przyjmującego, ponieważ wybrane osoby są wcześniej gruntownie prześwietlane przez służby danego państwa.
Do projektu włączane są osoby w najtrudniejszej sytuacji. To znaczy: rodziny czy wdowy z małymi dziećmi, osoby chore, z niepełnosprawnościami, czy po traumatycznych wojennych przeżyciach. W skrócie: takie, dla których dalsze tkwienie w rzeczywistości obozu jest zagrożeniem zdrowia lub życia.
Projekt nie ogranicza się do przyjęcia, jest też programem integracji. Zakłada przyjęcie poszczególnych rodzin lub osób samotnych w małych społecznościach, gminach, parafiach, wspólnotach czy zgromadzeniach zakonnych. Rodziny te doskonale wiedzą, dokąd jadą i co je czeka w miejscu, w którym się znajdą. Dzieci w zasadzie następnego dnia zaczynają chodzić do miejscowej szkoły. Rodzice czy dorośli biorą udział w kursach języka i bardzo szybko wchodzą na ścieżkę integracji, która prowadzi do podjęcia pracy. Od 2016 mamy bardzo wiele przykładów osób, które odnalazły się w nowych społecznościach i zaczęły normalnie, samodzielnie żyć.
Projekt zakłada też samofinansowanie, to znaczy państwo, które przyjmuje uchodźców nie ponosi żadnych dodatkowych kosztów. Wszystko opiera się na społeczeństwie obywatelskim i dobrej woli osób, które chcą okazać solidarność ludziom znajdującym się w dramatycznych sytuacjach.
Dotychczasowe korytarze humanitarne dotyczyły Syryjczyków znajdujących się na terenie Libanu, później także Erytrejczyków, Sudańczyków z Południa i Somalijczyków przebywających obozach na terenie Etiopii, a także osób znajdujących się w obozach w Grecji. Powstanie także korytarz humanitarny dla uchodźców przetrzymywanych w Libii.
Podsumujmy: rolą państwa jest w tym projekcie tylko sprawdzenie i wydanie wizy. Czy tak?
MW: Tak. Nic nie może się oczywiście odbyć bez współpracy z państwem. We Włoszech podpisaliśmy już kilka umów z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych i Ministerstwem Spraw Zagranicznych, podobnie we Francji i Belgii. Od organizacji, które podejmują się przeprowadzenia tego procesu wymaga się natomiast przygotowania tych ludzi wcześniej oraz pilotowania procesu ich przyjęcia i integracji w danym kraju.
W tej chwili Liban pogrążony jest w kryzysie. Ogłosili Państwo otwarcie nowych korytarzy dla osób z Libanu. Kogo to będzie dotyczyło? Libańczyków, czy nadal Syryjczyków z istniejących tam ciągle obozów?
MW: Liban faktycznie znajduje się teraz w tragicznej sytuacji. Od wybuchu w porcie w Bejrucie w ubiegłym roku sytuacja stale się pogarsza. Tymczasem ten kraj wciąż przyjmuje jedną z największych liczb uchodźców, relatywnie w stosunku do liczby własnej ludności. Mowa o starej imigracji czyli uchodźcach z Palestyny, ale przede wszystkim o ogromnej grupie uchodźców z Syrii. Dłuższe goszczenie ich przez Liban staje się coraz bardziej uciążliwe. Trzeba odciążyć Libańczyków i zaoferować gościnę Syryjczykom, którzy wciąż nie mogą wrócić do wielu miejsc w swoim kraju.
Do tej pory udało się przyjąć 2000 Syryjczyków z terenu Libanu, nowy projekt ekumeniczny realizowany wspólnie z Federacją Kościołów Protestanckich i Kościołem Waldensów dotyczy kolejnego tysiąca osób.
Kolejne pytanie dotyczy Etiopii, w której od listopada narasta konflikt. Dziś można chyba wręcz mówić o wojnie domowej. Co z uchodźcami, którzy pozostali w obozach w tym kraju? Czy istnieją wobec nich jakieś plany?
MW: Faktycznie, sytuacja w regionie Tigraj jest jeszcze bardziej dramatyczna niż wtedy, gdy otwieraliśmy pierwszy korytarz humanitarny dla uchodźców znajdujących się w obozach Etiopii. Objął on początkowo 500 osób i realizowany był we współpracy z Konferencją Episkopatu Włoch i włoską Caritas. Oczywiście to kropla w morzu potrzeb. Widząc powodzenie tych projektów jako Sant’Egidio nieustannie apelujemy, by je powielać, aby korytarze humanitarne jako dobra praktyka, były realizowane także przez inne kraje europejskie. Niejednokrotnie w tej sprawie apelował papież Franciszek, był też apel polskich biskupów dotyczący Polski, był apel kard. Krajewskiego i Czernego… To model, który może być powielany i mamy nadzieję, że tak będzie. Także przez Europę i także – w tej chwili – w stosunku do Afgańczyków…
Właśnie. We wtorek pojawił się apel Państwa o pilne utworzenie korytarza humanitarnego dla afgańskich uchodźców. Istnieją już jakieś szczegóły, czy na razie nic więcej nie można powiedzieć?
MW: Trudno mi powiedzieć, w jaki sposób ten apel zostanie odebrany i czy to faktycznie się wydarzy. Przeżywamy na gorąco to, co dzieje się w Afganistanie, jeszcze kilka dni temu nikt nie był w stanie przewidzieć, jak dramatycznie potoczy się ta sytuacja. Wiemy, że są metody, by w sposób bezpieczny, legalny, można powiedzieć: humanitarny i ludzki przyjąć uchodźców i wraz z Kościołami protestanckimi we Włoszech apelujemy, by otworzyć kolejny korytarz humanitarny dla Afgańczyków.
Ale jest to również apel o pomoc tym Afgańczykom, którzy już przebywają w Europie, na Lesbos, w innych obozach w Grecji, czy tym, którzy próbują dotrzeć się do Europy inaczej, np. szlakiem bałkańskim. Apelujemy zatem również o to, by ponownie rozpatrzeć odrzucone już wnioski, biorąc pod uwagę ich dramatyczną sytuację i brak możliwości powrotu. Także o to, by zmienić politykę deportacji, która jeszcze do niedawna była możliwa. Mamy nadzieję, że ten apel zostanie usłyszany. Dla nas, po pobycie na Lesbos, za dramatem Afganistanu kryją się konkretni, wspaniali ludzie, których poznaliśmy i którzy mogliby wnieść wiele dobra także do naszych społeczeństw.
To jest tak naprawdę apel do państw. Co możemy zrobić my – jako ludzie? Jeśli cokolwiek możemy?
MW: Wierzę, że na pewno możemy apelować do swoich własnych państw i polityków o mądre otwarcie się na uchodźców. Na konkretnych ludzi, którym naprawdę jako Polska możemy udzielić pomocy. Zdaniem nas i wielu Polaków powinniśmy to zrobić.
Jestem przekonana, że my jako Polacy jesteśmy narodem, który chce okazywać solidarność ludziom będącym w tak dramatycznej sytuacji. Przykładem jest chociażby postawa wielu mieszkańców miejscowości znajdujących się w pobliżu białoruskiej granicy. Pada bardzo wiele takich pytań: co możemy zrobić, jak my możemy się zaangażować? Wierzę, że jest wiele osób, które chciałyby przyjąć konkretne rodziny w swoich własnych społecznościach: gminach, parafiach, wspólnotach i zaangażować się w pomoc im. Na pewno możliwe jest więc konsekwentne wyrażanie woli przyjęcia, niezgody na obojętność czy na odwracanie się plecami od dramatów, które świat przeżywa.
Jako chrześcijanie jesteśmy przez Ewangelię zobligowani do pomocy człowiekowi, który jest „przybyszem”, wierzymy też, że znaczenie ma także nasza modlitwa. To również jest nasz sposób na zmienianie świata, zaczynając od nas samych. Modlitwa to coś, czego tym ludziom również potrzeba i za co są ogromnie wdzięczni. Przekonaliśmy się o tym ponownie całkiem niedawno na Lesbos. Wielu ludzi w obozach ogromnie przeżywa to, co dzieje się w Afganistanie. Mówili nam, że tracą kontakt ze swymi bliskimi, że zostało zajęte ich miasto, ich region. Nie wiedzą, co się dzieje z rodzicami, z rodziną. Boją się, co wydarzy się w następnych dniach. Słyszeliśmy to od Afgańczyków każdego dnia.
Tuż po przejęciu władzy przez talibów zorganizowaliśmy razem z uchodźcami modlitwę na brzegu morza w Mitilenie. Modliliśmy się za uchodźców, którzy giną w drodze do Europy: w Morzu Egejskim, w Morzu Śródziemnym, na innych europejskich szlakach. Za ludzi, którzy mogliby docierać do Europy w sposób bezpieczny, gdybyśmy pozwalali na otwarcie takich furtek jak korytarze humanitarne. Pamiętaliśmy też o tych ludziach, którzy docierają do brzegu, ale wciąż są od niego odpychani lub latami tkwią w hot-spotach i nie wiedzą co ich czeka.
Ale była to też modlitwa za nas samych, abyśmy uwierzyli, że my także możemy okazywać tym ludziom solidarność i zaangażować się w pomoc: w takich miejscach jak Lesbos, czy za pośrednictwem organizacji humanitarnych, które starają się tę pomoc zapewnić na miejscu lub w krajach ościennych. Wszystko to jest potrzebne. Ale potrzebna jest także otwartość na tych ludzi, którzy już są na naszej ziemi, u naszych granic czy w naszych miastach i proszą nas o miłosierdzie.
Modlitwa „Umrzeć z nadziei” za tych którzy giną w drodze do Europy, jaka odbyła się w tych dniach na Lesbos, w Polsce jest realizowana od 2015 roku. Od kilku lat jest też objęta patronatem bp Krzysztofa Zadarki i Rady ds. Migracji przy KEP. Jest propozycją dla wszystkich parafii czy miast które chcą się w nią włączyć. W Warszawie przewodniczy jej zawsze kard. Kazimierz Nycz i tak będzie również w tym roku, 28 września w parafii św. Barbary. Tym, który gdziekolwiek w Polsce chcą zaangażować się w tę modlitwę, w Tygodniu Modlitwy za Uchodźców, który rozpocznie się 26 września, chętnie zaoferujemy materiały, by taką modlitwę przygotować. Zapraszamy do udziału w niej w Warszawie, w Poznaniu, w innych, przynajmniej 20 miastach.
Ta modlitwa pomaga nam zobaczyć w uchodźcach ludzi: poznać ich imiona, historie. Jest wyrazem naszej niezgody na obojętność i niesprawiedliwość jakiej często doświadczają. Pozwala też szukać dróg konkretnego zaangażowania i pomocy tym osobom. Otwiera nasze własne serca, a od tego się wszystko zaczyna. Także gościnność i wrażliwość na to, co dzieje się – wydaje się – po drugiej stronie globu, gdzieś w Afganistanie, w Libanie, w Etiopii, a tak naprawdę, w globalnym świecie, bardzo blisko nas.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Lekarz chorób wewnętrznych, dziennikarka i publicystka. Wieloletni redaktor portalu wiara.pl. Współtwórca platformy wiam.pl.