Raz w życiu napisałem dłuższy, w zamiarze reportażowy, tekst o seminarium duchownym. Byłem wtedy na ostatnim roku, krótko przed święceniami prezbiteratu. Tekst nosił tytuł „Dom przejścia”. Nie wszystkim się to spodobało. Tak wtedy widziałem seminarium. Jako miejsce, przez które trzeba przejść, aby zostać księdzem. Trochę, jak przejście przez pustynię, aby dojść do Ziemi Obiecanej.
Dawno nie byłem
Jak dziś widzę seminarium? Nie wiem. Bardzo dawno w żadnym nie byłem. Widuję alumnów /kleryków na ulicy, odpowiadam na ich pozdrowienia, ale jakoś nie trafia się okazja, aby dłużej porozmawiać. Nie mam więc pojęcia, jak dziś wygląda seminaryjna rzeczywistość. Czytam rozmaite publikacje na temat ich funkcjonowania. Ostatnio związane z tym, że Kongregacja ds. Duchowieństwa we współpracy z Kongregacją ds. Edukacji, zaaprobowała nowe zasady formacji kapłańskiej w Polsce przedstawione w dokumencie Konferencji Episkopatu Polski: „Droga formacji prezbiterów w Polsce. Ratio institutionis sacerdotalis pro Polonia”. Nowy dokument właśnie zaczyna wchodzić w życie – od 1 października br.
Natknąłem się też, dosłownie kilka dni temu, na głośny artykuł, który 20 września br. opublikował Erio Castellucci, arcybiskup Modeny-Nonantoli i biskup Carpi. O tym, że jego sygnał został usłyszany, może świadczyć fakt, że już 5 października w „L’Osservatore Romano” ukazał się obszerny wywiad z autorem. Mówiąc w dużym uproszczeniu, abp Castellucci sugeruje przeprowadzenie strukturalnych zmian w formacji i odejście od wciąż funkcjonującego modelu, sięgającego korzeniami Soboru Trydenckiego. „Szkolimy księży na czas, który już nie istnieje” – brzmi jeden ze śródtytułów eseju. Robi wrażenie.
Jak bardzo zmieniło się?
Właśnie w taki kontekst wpisuje się w moim przypadku książka Mariusza Sepioło „Klerycy. Życie w polskich seminariach” (taki tytuł widnieje na okładce, choć w internetowych zajawkach nagminnie pojawia się nieco inny „Klerycy. O życiu w polskich seminariach”). Chciałem się z niej dowiedzieć, jak bardzo zmieniło się życie w polskich seminariach duchownych od czasu, gdy sam byłem seminarzystą. Ale podczas lektury w sposób oczywisty punktem odniesienia były moje wspomnienia sprzed ponad trzydziestu lat.
Z przykrością odkryłem, że sporo tego, co zapamiętałem jako negatywne, pojawiło się w wypowiedziach zanotowanych przez Sepiołę w ostatnich kilkunastu miesiącach. Na szczęście zauważyłem, że nastąpiły też zmiany na lepsze (w sensie ogólnym, bo jeśli się nie mylę, wśród licznych wypowiedzi zawartych w książce „Klerycy”, żadna nie dotyczy seminarium, w którym spędziłem w sumie siedem lat).
Nie potrafię odpowiedzieć
„Ksiądz”, „były ksiądz”, „kleryk”, „były kleryk” – tak znany reportażysta opisuje aktualne sytuacje swoich rozmówców. Moją uwagę przykuł ten ostatni termin. Domyśliłem się, że dotyczy on osób, które były alumnami seminarium, ale swego pobytu nie zakończyły święceniami. Przyszło mi jednak na myśl, że sam, jako ksiądz, też jestem „byłym klerykiem”. „Byłym klerykiem” jest też przecież każdy „były ksiądz”. Z tego punktu widzenia zdecydowana większość bohaterów książki Mariusza Sepioło, to „byli klerycy”. Wypowiedzi aktualnych kleryków jest w niej stosunkowo niewiele. Chyba szkoda. Zwłaszcza, że w polskich seminariach duchownych trwa właśnie czas poważnych zmian w podejściu do formacji przyszłych duchownych.
Czytając „Kleryków” raz po raz przyłapywałem sam siebie na pytaniu, czy powinni ją przeczytać ci, którzy właśnie w takich czy innej formie słyszą głos powołania do kapłaństwa urzędowego i rozważają pójście do seminarium. Próbowałem odpowiedzieć sobie też na pytanie, czy gdybym prawie cztery dekady temu przeczytał tego rodzaju książkę, zdecydowałbym się przekroczyć seminaryjne progi. Ani na pierwsze, ani na drugie pytanie nie potrafię dać jednoznacznej odpowiedzi.
Nie jest celem samym w sobie
Sam przez kilka lat po maturze wahałem się, zanim wstąpiłem do seminarium. W podjęciu decyzji pomogło mi odkrycie, że księża to zwykli ludzie, a nie chodzące ideały. Sepioło już na samym początku, w „Zamiast wstępu”, umieścił wypowiedzi wskazujące, że klerycy to zwykli ludzie, ale chyba jednak jest to informacja zupełnie innego kalibru niż odkrycie dokonane przeze mnie. Bo przecież seminarium nie jest celem samym w sobie. Jest ważnym, początkowym etapem drogi.
Choć nie brak w „Klerykach” głosów pokazujących seminaria od bardzo dobrej strony, to jednak, w moim odczuciu, przeważają negatywy. Czy ich poznanie pomoże przyszłym kapłanom w dobrym przygotowaniu? Jednym pewnie tak, innym pewnie nie. Sam na dość wczesnym etapie pobytu w seminarium przeczytałem znalezioną przypadkiem w publicznej bibliotece książkę z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku autorstwa człowieka, który przestał być księdzem i postanowił zdemaskować „fałsz i obłudę w strukturach i hierarchii Kościoła”. Nie kryłem się z tą lekturą i część moich przełożonych była zaniepokojona. Paradoksalnie tamta publikacja umocniła mnie w przekonaniu, że jednak powinienem starać się zostać księdzem. Ale jak mogła wpłynąć na innych potencjalnych duchownych?
Będzie otwarta dyskusja?
Oczywiście porównywanie książki Sepioły do tamtej, byłoby dla „Kleryków” krzywdzące, i to bardzo. Zastanawiam się jednak, jakie są refleksje po jej lekturze zarówno wśród aktualnych alumnów polskich seminariów, jak i wśród ich przełożonych (włączając w to biskupów). A jeszcze bardziej mnie ciekawi, czy w którymkolwiek z krajowych seminariów odbędzie się otwarta dyskusja o tej książce…
Przeczytaj również: Kto wyrzuca ludzi z kościoła?
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE
Dziennikarz, publicysta, twórca portalu wiara.pl; pracował m.in. w „Gościu Niedzielnym”, radiu eM, KAI. Współtwórca platformy wiam.pl.