Niedawno Rada Stała KEP przypomniała, że duchowni nie powinni angażować się w politykę. Pisze się o tym od dekad, ale widocznie praktyka pokazuje, że jednak trzeba przypominać o takich oczywistych oczywistościach. Być może dlatego, że nie zawsze potrafimy odróżnić nauczanie moralne na temat uprawiania polityki od udziału w kampanii wyborczej.
Od wieków byli księża, którzy naukowo specjalizowali się w zagadnieniach moralnych związanych z polityką. To nie znaczy, że byli czynnymi politykami. Podobnie duchowny może się znać na używaniu broni strzeleckiej i nauczać o tym, kiedy można godziwie strzelać, a kiedy nie. Czy to na wojnie, czy na polowaniu. To jednak nie znaczy, że „uchodzi”, by się chwalił swoimi trofeami.
Sumienie wymaga namysłu nad wieloma dziedzinami życia. I pewnie etycy powinni rozmawiać, a nawet przyjaźnić się z przedstawicielami wielu profesji. Co nie znaczy, że winni te dziedziny czynnie uprawiać. Zwłaszcza wtedy, gdy zamiast jednać dzielą ludzi. Gdy antagonizują. A tak jest zwłaszcza wówczas, gdy dana dziedzina ma bliskie związki z polityką partyjną, która z natury rzeczy stara się pokonać konkurencję.
Czy podobnie jest z ekonomią? Czy duchowni i media postrzegane jako kościelne powinni dyskutować o ekonomii i gospodarce? Z jednej strony wybór między gospodarką liberalną a socjalistyczną to również wybór etyczny. Potrzebujemy i tutaj ewangelicznego spojrzenia. A przykład wspólnoty w Jerozolimie i innych Kościołów, które wspierały ją za pośrednictwem św. Pawła (kiedy popadła w nędzę na skutek m.in. wyboru ekonomicznego, jakim było sprzedanie majątków i rozdanie środków wszystkim według potrzeb) jest jak najbardziej pouczający. Ostrzega na przykład przed brakiem kompetencji w dziedzinie ekonomii.
I choć Benedykt XVI pouczał kapłanów by m.in. nie byli specjalistami od robienia pieniędzy i inwestowania, to z drugiej strony duchowni niekompetentni w sprawach ekonomicznych, a mimo to udzielający pouczeń w tym temacie, przynoszą więcej wstydu niż pożytku.
Ekonomia jest polityczna
Problem jednak leży głębiej. W debacie publicznej ekonomii w zasadzie nie da się już oddzielić od polityki. Tym bardziej, że ta debata odbywa się głównie w mediach. A one potrzebują pieniędzy. Bez dochodów z reklam ciężko wypłynąć na szersze wody. Dlatego teraz zasadniczy nacisk na redakcje płynie od reklamodawców. Podział światopoglądowy między różnymi mediami ma odzwierciedlenie w podziale między firmami reklamującymi się w nich (w tym wypadku agendy państwowe też traktuje się jako firmy). Czyli, upraszczając. Po dwóch stronach barykady stoją konkretne partie. Posługują się one konkretnymi mediami, podzielonymi mniej więcej tak, jak te partie. A media wspierają podzielone na obozy biznesy. Czyli kapitał też ma oblicze polityczne.
Tego zbyt wyraźnie nie widać, bo biznes zazwyczaj nie lubi publicznego utożsamienia z tylko jedną stroną barykady. To zmniejsza jego zasięgi. Potencjalni klienci są wtedy ograniczeni do tylko jednej części społeczeństwa. Dostarczyciele towarów nie chcą, by ktoś rezygnował z ich kupna dlatego, że producenta utożsamia z obcą mu opcją polityczną. Zatem unikają otwartego reklamowania partii politycznych. Oczywiście są wyjątki, zwłaszcza tam, gdzie mamy do czynienia z monopolem państwowym.
Również nie należy się dziwić, że np. producent samochodów nie chce, by kojarzono je z autami dla katolików. To by zawężało mu pole sprzedaży. Stąd ksiądz faworyzujący taki, a nie inny biznes wcale nie musi być przezeń pożądany. Gdzieś lokalnie może i tak, ale na większym, otwartym rynku raczej nie.
Politycy bardzo często używają argumentów ekonomicznych. I to one przeważają przy urnach. Dlatego zakaz uprawiania polityki przez duchownych oznacza też ostrożność w doborze przykładów gospodarczych podczas kazań. Zwłaszcza gdy „wiedzę” o gospodarce czerpie się tylko z jednej strony barykady.
***
Sięgnij do innych tekstów autora.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.

ur. w 1964, jezuita, były redaktor naczelny kwartalnika „Życie Duchowe”, publicysta.