To, że papież Franciszek irytuje tych, którzy nie podzielają jego wizji Kościoła, wydaje się jak najbardziej naturalne. Jeśli ktoś wytyka kurii rzymskiej choroby ją toczące, to nic dziwnego, że potem go atakują co niektórzy kardynałowie. Również wojna w Ukrainie pokazała, że nawet sympatycy Franciszka, ale niepodzielający jego sposobu mówienia o agresorze, jakim jest Rosja, krytykują go za taką a nie inną „politykę”. No cóż, jak się z kimś nie zgadzamy, to go krytykujemy.
Ale z Franciszkiem idzie to jeszcze dalej. On potrafi irytować nawet tych, którzy mają bardzo podobną do jego poglądów wizję koniecznych przemian w Kościele. Cieszą się z tego, co papież mówi i pisze o celibacie, o komunii sakramentalnej dla żyjących w powtórnych związkach, o synodalności, o ułatwieniach w sądach biskupich i wielu innych sprawach. Co zatem ich irytuje? Ano, uważają, że papież tego wszystkiego nie wprowadza w życie. Postuluje, ale nie decyduje. Nie rozkazuje, chociaż ma władzę. Boją się, że umrze i nie zdąży zreformować Kościoła. Coś tam się dzieje. Drobne zmiany następują. Ale wobec oporu a nawet obstrukcji papież jakoś radykalnie nie naciska.
Dlaczego?
Czyżby brakowało mu sił lub odwagi? Raczej nie wygląda na takiego. On sam mówi, że jest to świadomy wybór. Wcale nie łatwy, wymagający cierpliwości, zaangażowania i narażania się, ale jedyny tak naprawdę skuteczny. Mianowicie Franciszek twierdzi, że należy nie tyle zmieniać przez rozkazy, co bardziej przez rozpoczynanie pewnych procesów. On mówi o zaangażowaniu w czas. A nie o panowaniu nad przestrzenią.
Historia dostarcza nam wiele przykładów reform narzucanych przez oświeconych władców. Wprowadzali radykalne zmiany, wręcz rewolucyjne. Ale po ich odejściu przychodziła „kontrrewolucja” i wahadło zegara historii odbijało w drugą stronę. Zmiana zapoczątkowana rozkazami władcy była odczuwana jako coś narzuconego. I nie zapuszczała korzeni. Łatwo ją było wyrwać. Ludzie powinni się do niej przekonać. A to jest możliwe po długotrwałym procesie. Po ścieraniu się poglądów. Ale nie ma poważnej dyskusji bez wolności słowa. A skoro godzimy się na swobodne wypowiedzi, to nie możemy ich dławić w imię posłuszeństwa wobec władcy (papieża). Krytyka papieża jest wpisana w ten proces.
Gdyby Franciszek „narzucał” zmiany dekretami, to krytyczne podejście do nich albo byłoby traktowane jak nieposłuszeństwo, albo byłoby tłumione (i chowane na później) w imię jedności. Prawo by się zmieniało, lecz mentalność nie. Pod powierzchnią narastałoby niezadowolenie, czekające na swoją okazję.
To się może nie podobać
Ludzie z zasady są konserwatywni. Dlatego prawdziwe demokracje, takie jak np. w Szwajcarii, są raczej zachowawcze. Co nie znaczy, że nie można ich przekonać do zmian. Potrzebują jednak czasu i wolnej dyskusji. Dlatego Franciszek nie ucisza swoich kontestatorów. Na wiele im pozwala, choć nieraz łamią zasady uczciwej dysputy, a nawet udają przyjaciół, chociaż stosują obstrukcję. Papież nawet nie pogania zwlekających z ubraniem w konkret tego, do czego się zobowiązali. Na przykład po „Amoris laetitia”.
To się naprawdę może nie podobać. Wielu boi się, że w ten sposób tracimy ludzi. Że oddalają się, przynajmniej sercem, od wspólnoty eklezjalnej. Że tracą ducha, który wzniecił Franciszek. Bo wydaje im się, że właściwie nic się już nie dzieje, ponieważ papież odpuścił.
A on jest po prostu konsekwentny. Rozpoczyna procesy. Ale nie narzuca zmian. Bo jemu chodzi o wszystkich, a nie tylko o wpływowych. Choć sam do tych drugich należy.
***
Sięgnij do innych tekstów autora.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.
ur. w 1964, jezuita, były redaktor naczelny kwartalnika „Życie Duchowe”, publicysta.