Woda do esencji

Prawda jest ważna. Ale trzeba umieć ją „sprzedać”. Co zatem sprawia, że dociera ona do serc i sumień? Co jest tym dolewaniem wody do esencji?

Gdyby nikt nie dolewał wody do esencji, to nie pilibyśmy herbaty. Ludzie, gdy rozmawiają o smakach, to wspominają swoje delektowanie się herbatą a nie esencją. Prawda jest ważna. Lecz trzeba umieć ją „sprzedać”.

Głoszenie Ewangelii nie może być tylko jej czytaniem na głos. Gdy po niedzielnej Mszy św. pytamy wiernych, czy pamiętają, o czym była dzisiaj Ewangelia, to odpowiedź często zależy od jakości kazania. A ono jest jak dolewanie wody do esencji. Podobnie: naukowcy są ważni. Ale bez nauczycieli, czyli popularyzatorów wiele prawd nie przebiłoby się do naszej świadomości. Nie wystarczy stworzyć dokument. On potrzebuje prezentacji, aby mógł coś wnieść.

Oczywiście przekonywujący sposób mówienia to nie wszystko. Można ładnie czarować i jednocześnie oszukiwać. Czyli mówić nieprawdę. A jednak prawda potrzebuje osobowości, która ją głosi. Inaczej do nas nie dotrze.

Wydobyć smak

W przypadku głoszenia Ewangelii, czy można sobie wyobrazić, że mówienie o niej jest „smaczniejsze” od samych słów świętej Księgi? Czy homilia może być ciekawsza i głębsza od tekstu, który omawia? Jak herbata od esencji?

Wiemy wszyscy, że bywają takie kazania, że lepiej byłoby pozwolić na chwilę ciszy, by wybrzmiały słowa Jezusa. A jednak zazwyczaj boimy się, że podanie samej esencji nie przejdzie, że ludzie sami z siebie nie zrobią z niej herbaty. I mimo tych obaw jednak uczymy medytacji nad tekstem i samodzielnego kontemplowania scen ewangelicznych (co nie zawsze było oczywiste).

Co zatem jest tym potrzebnym dolewaniem wody do esencji? Co sprawia, że prawda dociera do serc i sumień?

Wydaje się, że chodzi o świadectwo. Widzimy nie tylko esencję, ale i konkretny, życiowy sposób robienia z niej herbaty. Prawda wcielona. Tradycyjnie nazywa się to życiem według rad ewangelicznych. Ale nie chodzi o deklaracje, lecz o realizacje.  Głoszenie Ewangelii bez miłości jest jak cymbał brzmiący. To hipokryzja, faryzeizm.

Co zatem z popularyzatorami? Czy kaznodzieja musi żyć na heroicznym poziomie cnoty? Albo pytając inaczej: czy ważniejsze jest dla wiernych, by dobrze mówił, czy raczej by dobrze żył? Naturalnie: domagamy się autentyzmu. Ale nuda i marudzenie już niejednego wygnały z kościoła.

Osobiście

Takie dylematy przekładają się również na ocenę kaznodziejstwa internetowego. Media elektroniczne, a zwłaszcza społecznościowe, mają to do siebie, że najskuteczniej oddziaływują przez niemal osobiste związanie odbiorcy z nadawcą. Koło „wyznawców” tworzy się tutaj łatwiej niż w realu. I kaznodzieja zachowuje się inaczej. Na normalnej Mszy raczej liczy się z różnorodnością słuchaczy. W Internecie prędzej czy później słucha go tylko jego bańka. I on do niej mówi. Sprzyja temu dzielenie się swoim życiem. Dużo mówi więc o sobie, o swoich przeżyciach, spotkaniach, podróżach, doświadczeniach. To wiąże, pozwala na silniejsze relacje i emocje (również wyrażane w komentarzach). Ma w sobie coś z dawania świadectwa. I często smakuje jak dobra herbata.

Zasadniczo nie jestem temu przeciwny (choć nieraz widziałem parafian umęczonych coniedzielnymi opowiadaniami proboszcza o jego wypadach, spotkaniach i tym wszystkim, co mu się przydarzyło). Ale tam nie mieli wyboru. W social mediach można zawsze przewinąć. Słuchają ci, którzy chcą.

Natomiast wydaje mi się, że warto czuwać nad rozróżnieniem: czy opis życia kaznodziei jest częścią komentarza do Ewangelii, czy już raczej Ewangelia jest komentarzem (tłem) do przeżyć mówcy? Łatwo dostrzec ową zmianę po tym, że słuchacze nie potrafią już nijak powiązać przykładów z perykopą ewangeliczną. Czyli herbata ma się nijak do esencji. Lub, jak to często bywa po pewnym czasie, choć esencje się zmieniają, to herbata wychodzi zawsze taka sama.

***

Sięgnij do innych tekstów autora.

Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.