Opowiadanie o tym, jak to uczniowie głosili w językach, których sami nie znali, skłania do zastanowienia się nad zyskami płynącymi z używania obcych języków. Otóż pozwalają one dogadać się z obcymi, ale też ze tymi „swoimi”, których kultura jest tak odmienna, że czasami nie wiadomo, o czym mówią.
Pouczające jest odpadanie od chrześcijaństwa całych prowincji pod wpływem rozprzestrzeniającego się islamu. Okazuje się, że Kościół przetrwał tam, gdzie teksty chrześcijańskie tłumaczono na lokalne języki, a liturgię sprawowano w mowie zrozumiałej dla zwykłych ludzi. Jak choćby w Egipcie, w formie koptyjskiej. Natomiast tam, gdzie używano tylko języka imperium, czyli łaciny lub greki, całe ludy dość szybko przeszły na islam.
Są blaski i cienie
Już św. Jan Chryzostom, na długo przed podbojami muzułmańskimi, piętnował pogardę z jaką patrzono na chrześcijan z prowincjonalnych miejscowości, używających lokalnych języków. Trzymano ich wręcz na zewnątrz kościołów. W środku królowała mowa imperium. Wykluczeniu językowemu towarzyszyła marginalizacja ekonomiczna i eklezjalna, czyli niedopuszczanie do funkcji kościelnych. To prowadziło do głęboko społecznie zakorzenionych podziałów w Kościele.
Takie procesy oczywiście mają swoje dwie strony. Na wysokie imperialne wykształcenie było stać tylko bogatych duchownych, a więc pochodzących z możnych rodów. Gdy cesarz w obawie przed przepływem kapitału od arystokracji do Kościoła (na skutek dziedziczenia po duchownych) zakazał synom możnych przyjmowania święceń, siłą rzeczy kapłanami i biskupami zaczęli zostawać tylko ludzie biedni. Co za tym idzie – niewykształceni (np. mnisi). Poziom teologii spadł wtedy radykalnie. Zasadniczo minął czas wielkich Ojców Kościoła.
Słyszą, czy rozumieją?
Czy lud poczuł się wówczas bliżej hierarchii? Trudno powiedzieć. Bo z jednej strony powinien mieć z nią wspólny język. A z drugiej owa hierarchia była na tyle słabo wykształcona, że nie miała potrzebnej swobody intelektualnej do tłumaczenia z greki i łaciny na „nasze”. Stąd nauczanie stało się skostniałe i polegało na powtarzaniu nie do końca zrozumiałych formułek. To wcale nie było „mówienie obcymi językami”, bo słuchacze ich nie rozumieli, choć mówiono do nich w ich języku.
To ciągle jest problemem. Było nim, gdy na przemiany społeczne i gospodarcze w XIX w. hierarchia odpowiadała antymodernizmem, co doprowadziło do odejścia elit intelektualnych. I jest nim obecnie, kiedy duchowni nastawieni antyintelektualnie (bo wychowani w środowiskach sceptycznych wobec nauki) tak nauczają „babcie”, że są one bezradne wobec młodych. Dzieci i wnuki nie rozumieją tego, co one do nich mówią o religii.
By mówić prosto, ale nie prymitywnie, trzeba mieć zaplecze intelektualne. Trzeba wiedzieć, co chce się powiedzieć, by móc ubrać to w zrozumiały język. Inaczej to nie jest dar Dnia Pięćdziesiątnicy, a bezsensowne ględzenie.
***
Sięgnij do innych tekstów autora.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.
ur. w 1964, jezuita, były redaktor naczelny kwartalnika „Życie Duchowe”, publicysta.