Po wyborach dyskusja o rozdzieleniu Kościoła od państwa, miejmy nadzieję, nabierze bardziej merytorycznego charakteru. Wiemy, że duże i tradycyjne wspólnoty religijne są częścią państwa. Odgrywają role społeczne. Niejednokrotnie wyręczają państwo lub „tylko” z nim współpracują w podejmowaniu zadań ważnych dla wszystkich obywateli. Na przykład Caritas ze swoimi sieciami pomocowymi opartymi często o parafie ma potencjał, na którego lekceważenie żadne rządy nie powinny sobie pozwalać. Z drugiej strony – postulat skończenia z sojuszem ołtarza z tronem płynie nie tylko ze środowisk pozakościelnych. Również wierzący dostrzegają szkodliwość tego sojuszu. Także dla Kościoła.
„Zasłużyli” sobie
Często motywacja podobnych wezwań płynie z krytycznego spojrzenia na zachowania okołokościelne. Kościół ma na swoim sumieniu złe rzeczy, więc powinniśmy się od niego trzymać z daleka. Albo: zbyt często robi dobre rzeczy, ale po to, by podreperować sobie PR, a nie z czystej intencji. Podsumowując: Kościół „zasłużył” sobie na te chęci do odseparowania go od państwa.
Jest jednak i druga strona medalu. Trzeba by uczciwie zapytać, kiedy to państwo „zasługuje” sobie na odseparowanie od Kościoła instytucjonalnego? Jaki model zarządzania społeczeństwem wpływa na narastającą wśród obywateli chęć zerwania wspomnianego sojuszu?
Posłużę się modnym ostatnio porównaniem sportowym. Mam tu na myśli tzw. sport narodowy, czyli piłkę nożną. Nie brakuje takich, dla których jest ona religią. Można nawet mówić o kulcie, o tłumnych zgromadzeniach, o obrażaniu uczuć „religijnych”, o poświęceniu i ofiarach, o sektach szczególnych dewotów, o krucjatach, o stronnictwach i bractwach, o handlu „dewocjonaliami”, o zapleczu bardziej lub mniej naukowym, o ascezie, o formacji, o specjalnych wydawnictwach i mediach, o transmisjach, o idolach. Państwo łoży na sport. Buduje jego świątynie-stadiony oraz orliki. Udostępnia mu uczelnie. A przecież mamy kłopoty z przemocą stadionową, hejtem, a także podporządkowaniem wyznawców gangom handlującym narkotykami.
Czy zatem państwo ma prawo walczyć z patologiami w piłce nożnej? Czy powinno się od niej odcinać Były u nas takie rządy, które wypowiedziały wojnę kibolom. Były też takie, które na sojuszu z nimi budowały swój kapitał polityczny. Od czego to zależy?
Igrzyska
Historia uczy, że emocje wokół piłki nie zależą od systemów politycznych. W wielu krajach sięgają zenitu. Ale są państwa, gdzie „igrzyska” należą do istoty polityki, i to nie tyle zagranicznej, co wewnętrznej. Rządy populistyczne nie tylko rozrzucają darmowy chleb. Potrzebują też igrzysk. Sukcesów na arenie światowej, które pozwalają przekonywać, jacy to nie jesteśmy potężni. Napinanie muskułów najlepiej wygląda na boisku, gdzie indziej może być wyśmiane. A oto tu mamy niepodważalne wyniki.
Szkoda tylko, że to sukcesy zastępcze, bo przecież naród przez nie wcale nie staje się lepszy.
Takie mechanizmy wyostrzają się w systemach monopartyjnych, czyli tam, gdzie państwo jest zagarnięte przez jedną partię. Hitler dbał o sport. Olimpiada była dla niego okazją do pokazania wyższości rasy panów. Państwa bloku sowieckiego na arenach sportowych miały wykazywać wyższość systemu komunistycznego. W takich warunkach uprawianie sportu stawało się udziałem w propagandzie. Sportowiec – czy tego chciał, czy nie – swoimi sukcesami popierał politykę władz. I był za to wynagradzany.
Dlatego sport stawał się nieczysty, a sport narodowy szczególnie. I byli tacy, którzy się temu sprzeciwiali. Ale rozgorączkowany tłum nie pozostawiał wiele miejsca na rzeczową debatę nad przyczynami słabości. Albo byłeś entuzjastą, zawsze wiernie powtarzającym refren „Polacy, nic się nie stało”, albo miano cię za zdrajcę. Zatem sojusz był nie do zerwania.
Wszystko ma nam służyć
Z religią jest podobnie. W państwie o tendencji jednopartyjnej partia stara się zawłaszczyć wszystkie instytucje państwowe, włącznie z administracją, z wojskiem czy skarbem. Ta tendencja oznacza również nacjonalizację, czyli upaństwowienie, np. sportu. A także religii. Mają one nie tyle pomagać wspólnocie narodowej, co umacniać władzę partii.
Wtedy Kościół nie tylko uzupełnia działalność państwa tam, gdzie ono jeszcze niedostaje. Ma także wspomagać PR władzy świeckiej. Ma przykrywać niedostatki. I to jest kłamstwo które do niego zniechęca. Kościół jest wtedy postrzegany jako uwikłany w „grzechy” władzy. A jeszcze gorzej to wygląda, gdy na tym zarabia, opłacany z podatków.
Zazwyczaj oczekujemy od Kościoła i państwa współpracy. Niestety współdziałanie z państwem jednopartyjnym prowadzi do zgorszenia, bo oznacza de facto odrzucenie zwolenników innych opcji politycznych. A Kościół wykluczający zaprzecza swojej misji. Jak już to zauważył kard. Wyszyński, lepiej wtedy dla Kościoła być prześladowanym. W systemie wielopartyjnym wierzący są siłą rzeczy bardziej zróżnicowani, a więc mniej utożsamiani z jedną stroną. Nie tak bardzo są wówczas podejrzewani o uzależnienie.
***
Sięgnij do innych tekstów autora.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.
ur. w 1964, jezuita, były redaktor naczelny kwartalnika „Życie Duchowe”, publicysta.