Minęły wybory. Można więc swobodniej zastanowić się, a zwłaszcza napisać o programach „plus”, czyli 500+ lub nawet 800+. Tym bardziej, że jedna strona sceny politycznej wzięła je na swoje sztandary, a druga obiecała, że to, co raz zostało dane, nie zostanie odebrane. Zatem, nawet jeśli ocenimy je krytycznie, i tak trudniej będzie oskarżyć nas o stronniczość polityczną.
Nie jest moją intencją ocenianie skuteczności tych transferów socjalnych. Choć praktyczne owoce też są ważne. Pamiętamy, że głównym motywem miała być próba odwrócenia spadkowej tendencji demograficznej. Początkowo coś drgnęło. Ale potem wróciło do starego stanu. Nikt się już nie trzyma tej argumentacji. Zaznaczyła się różnica w korzystaniu przez rodziny z wyjazdów wakacyjnych. Pojawiło się na rynku więcej chętnych do skorzystania z ofert urlopowych. Tu coś drgnęło. Jednak narzekano też na tłok utrudniający spokojne wywczasy oraz na wzrost cen w tym sektorze.
Trudno też ocenić jak owe dodatkowe pieniądze wpłynęły na dobrostan poszczególnych rodzin. Czy owe dodatki pomogły w utrzymaniu się na rynku pracy, czy wręcz odwrotnie, spowodowały odpływ pracowników, którym potem trudno wrócić do zawodu, gdy dzieci ukończą 18 lat?
Jest oczywiście jeszcze jedno pytanie: gdzie inwestowano np. w wykształcenia potomstwa, a gdzie w „wódę”? I ta wątpliwość jest istotna nie tylko dla oceny skuteczności programów „plus”, ale też dla wyroku w sprawie ich uczciwości.
Bogaci winni się dzielić
Rzadko kto kwestionuje to, że bogaci winni dzielić się z ubogimi. Taki transfer generalnie nie jest uważany za nieuczciwy. Natomiast musimy chyba przyznać, że ci, którzy płacą podatki powinni mieć wpływ na ich wydatkowanie. Na tym zresztą polega polityka, na wydawaniu wspólnych pieniędzy. W wyborach wybieramy tych, którzy tak, a nie inaczej, wydają nasze pieniądze. Nie ich, a nasze. Dlatego mamy prawo do przejrzystości owych wydatków.
Obywatele, którzy zrzucają się do wspólnej kasy, powinni wiedzieć, ile z niej idzie na pomoc socjalną i czy ona rzeczywiście trafia do niezdolnych, by zadbać samemu o swoje potrzeby. Tak byłoby uczciwie. Niestety programy 500+ i podobne dofinansowują nie tylko biednych. Trudno wtedy mówić o solidarności społecznej. Możemy czuć się oszukani.
Widzimy, że w tym mechanizmie brakuje rozeznania, kto rzeczywiście jest potrzebujący, a kto nie. I to nie jest uczciwe wobec płacących podatki. Dlaczego tak się dzieje? Skąd rezygnacja z rozeznawania sytuacji rodzin? Przecież ten automatyzm mimo wszystko pachnie liberalizmem. To rodzice decydują sami, czy otrzymają te pieniądze i na co je wydadzą. Nikt ich nie kontroluje. Nikt ich nie kwalifikuje. Jedynym kryterium jest liczba dzieci. Niby program pomocowy, w którym obowiązkowo zrzucamy się na biednych, a więc raczej socjalistyczny, a z drugiej strony zostawiający istotne decyzje co do użycia tych środków poszczególnym rodzinom, a zatem jednak liberalny. Coś nam tu nie pasuje.
Tak było taniej?
Dlaczego zrezygnowano z wiedzy i doświadczenia MOPS-ów lub Caritasów? Pomijam względy polityczne, jak kupowanie głosów wyborczych jak najszerszej grupy społecznej. Nie chodzi też chyba tylko o to, że nie wszyscy pracownicy socjalni są doskonali. Myślę sobie, że przeważają względy ekonomiczne. Za takie rozeznanie trzeba systematycznie płacić. Muszą je przeprowadzać ludzie wykwalifikowani lub z dużym doświadczeniem w tej dziedzinie. Potrzebują też środków na dotarcie do potrzebujących. Dochodzi do tego niechęć wobec odsłaniania swojej biedy przed „urzędnikami”. Przyjemniej otrzymać z automatu. Tak, by nikt mi nie zaglądał do mojej bezradności.
To jest trochę tak jak z zakazem wjeżdżania do centrów miast starym dieslom. Większość godzi się na walkę ze smogiem miejskim. Nie chcemy być truci. Ale zdumiewa to, iż zamiast badać emisję spalin poszczególnych samochodów, wyklucza się je na podstawie metryki i rodzaju paliwa. Przecież nie chodzi o wiek, ale o stopień zanieczyszczania (auto może być dobrze utrzymane). Tylko że dużo taniej spojrzeć na dowód rejestracyjny, niż płacić za kontrolę emisji gazów. Jednak taka logika zniechęca do dbania o stan pojazdu.
Podobnie dużo uczciwej byłoby badać przez fachowców potrzeby rodzin i monitorować ich wydatki (żeby nie na „wódę”). Ale jest to droższe niż automat, który jednak zniechęca do dbania o jakość sposobu wydawania dofinansowania.
Na co się zdecydować? To jest prawdziwie polityczny dylemat podatnika.
***
Sięgnij do innych tekstów autora.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.
ur. w 1964, jezuita, były redaktor naczelny kwartalnika „Życie Duchowe”, publicysta.