Spowiednik jak lekarz

Wiele spraw mogą załatwić rodzice. I niech się nie dyspensują od pracy nad sumieniem swoich dzieci, posyłając je ze wszystkim do księdza.

Przetacza się ostatnio dyskusja o spowiedzi dzieci. Chciałbym zwrócić uwagę na to, co czuje spowiednik. On jest trochę jak chirurg (powiedzmy, wyspecjalizowany w operacjach na sercu), który pełni dyżur na pogotowiu (teraz na SOR-ze). Przywożą do niego ludzi w potrzebach dużo prostszych niż te, nad którymi pracuje jako specjalista. Ale to można zrozumieć i zaakceptować jako część jego pracy. Natomiast, gdy trafia do niego dziecko z lekkim skaleczeniem, które wymaga tylko dezynfekcji i plasterka, to może takiego lekarza szlag trafić.

Po co zajmować kolejkę i czas z czymś, co może załatwić rodzic w domu? I nie chodzi tylko o marnotrawienie cennych kwadransów i sił lekarza oraz innych pacjentów. Takie dziecko, ciągle przynoszone do chirurga, gdy wystarczy ktoś dorosły lub ewentualnie pielęgniarka, prawdopodobnie wyrośnie na hipochondryka.

Podobnie może być ze spowiedzią dzieci. Dlaczego mamy tylu skrupulantów? Prawdopodobnie stworzyliśmy warunki sprzyjające rozwojowi tej choroby (zarazem duchowej przypadłości).

Po plasterek

Jest takie powiedzenie: „W pierwszych wiekach chrześcijaństwa matka płakała, kiedy syn szedł do spowiedzi. Teraz płacze, gdy do niej nie idzie”. Może najwyższy czas wychowywać dzieci do adekwatnej reakcji na ich słabości i grzechy? Nie ze wszystkim trzeba biegać do konfesjonału. To nie znaczy, żeby nie reagować na to, co mnie niepokoi. Ale czasem wystarczy plasterek i nie trzeba operacji na otwartym sercu. Tak samo powinniśmy myśleć o naszych duchowych i moralnych zranieniach. Wiele spraw mogą załatwić rodzice. I niech się nie dyspensują od pracy nad sumieniem swoich dzieci, posyłając je ze wszystkim do księdza.

Tym bardziej, że jak pielęgniarka niejednokrotnie lepiej zrobi zastrzyk niż chirurg, tak samo rodzice lepiej rozumieją sytuację dziecka i jego etap rozwoju od księdza, który ma dostęp tylko do kilku słów malucha w konfesjonale. „Biłem brata” może oznaczać ekstremalnie odległe od siebie zachowania. A już „cudzołożyłem” doczekało się mnóstwa anegdot, związanych z prawdziwym znaczeniem tego określenia w ustach dziecka. Gdy opiekun rozmawia z nim o takich sprawach urealnia rachunek sumienia. Nie jest on wtedy wyszukiwaniem grzechów, których dziecko nie rozumie. Spowiednik nie ma możliwości tego wychwycić, zwłaszcza gdy dla dziecka spowiedź jest stresem i chce jak najszybciej uciec z konfesjonału (nie zawsze tak być musi).

Sakrament pojednania powinien być czymś ważnym. Dlatego trzeba unikać banalizowania. A niestety często obserwujemy w konfesjonale, że ludzie spowiadają się tylko z banałów, bo do tego przywykli za młodu. I w ten sposób przez całe życie co jakiś czas „idą do szpitala po plasterek”.

Stracona okazja?

Ktoś powie, że są przecież oddziały pediatryczne w szpitalach. Są. Ale czy dziesięciolatek może zgrzeszyć ciężko? Nie chcę mu zamykać drogi do konfesjonału, zwłaszcza, że może żyć w rodzinie patologicznej i nie mieć z kim porozmawiać o swoich zranieniach. Lecz trzeba uważać z argumentem o „wytrenowaniu”. O tym, że dzieci powinny się przyzwyczaić. Niestety – jak widzimy – wielu przyzwyczaiło się do infantylnej spowiedzi.

Oczywiście przychodzi taki wiek, gdy młodzi już nie chcą słuchać rodziców i szukają autorytetów poza domem. Wtedy spowiedź mogłaby stać się okazją do poważnej rozmowy… gdyby nie była obciążona wyobrażeniami z dzieciństwa. Gdyby nie była zbanalizowana. Albo – co gorzej – kojarzona ze strachem, przymusem, niezrozumieniem, odbębnieniem. Nastolatkom już nie wystarcza rodzicielskie: przeproś, podaj mu rękę, oddaj, napraw… Potrzebują innego forum i to takiego, na którym mogą mieć swoje zdanie. Powstaje pytanie, czy lepiej, by dopiero wtedy pierwszy raz spotkali się z okazją do spowiedzi, czy raczej by byli już przyzwyczajeni do jej dziecinnej formy?

Teoretycznie zmiana tej formy powinna się dokonywać wraz z dojrzewaniem. Ale często tak się nie dzieje. Powinni tę zmianę wspierać kapłani. Lecz nie sprzyja temu „architektura SOR-u”, tzn. konfesjonały, w których trudno o poważną rozmowę. Łatwiej chirurgowi nalepiać kolejne plasterki i mieć szybko z głowy hipochondryków, niż tłumaczyć za każdym razem, że może nie tędy droga.

Trzeba by również uczyć ludzi samooceny, obserwowania siebie, myślenia, co rzeczywiście jest szkodliwe, czego warto żałować, co próbować zmienić. A pacjenci rzadko chcą słyszeć takie rzeczy od lekarza. Wolą wykupić receptę… odmówić pokutę.

***

Sięgnij do innych tekstów autora.

Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.