Im mniej wiemy, tym bardziej generalizujemy. To zdanie sprawdza się, gdy przyglądamy się naszym uprzedzeniom. One biorą się z braku znajomości. Jeśli nie znamy nikogo z danej grupy społecznej, to łatwo nam przychodzi wypowiadanie o niej opinii krzywdzących. Rozciągamy na wszystkich problemy niektórych. Dużo łatwiej przecież nazywać nam terrorystami muzułmanów niż białych nastolatków o proweniencji chrześcijańskiej (choć masowe strzelanie do uczniów w szkole trzeba nazwać aktem terrorystycznym).
Kiedy księża słyszą o nadużyciach kleru, oburzają się (i słusznie), że powstała atmosfera uderza w całe duchowieństwo. Nie tylko w krzywdzicieli. Ale może zamiast zżymać się na taką niesprawiedliwość, warto zastanowić się nad strukturalnymi uwarunkowaniami takich, a nie innych zagrożeń czy „pokus”. Znamy swoje środowisko, więc wiemy, że nie wszyscy są „tacy”, nie wszyscy ulegają owym pokusom. Ale jednocześnie lepiej dostrzegamy, z czego wynikają zagrożenia i w jaki sposób dotykają naszego środowiska.
Uprzedzenia wobec obcych są krzywdzące. Uprzedzenia wobec swoich oczywiście również nie są w pełni sprawiedliwe. Powinny jednak być punktem wyjścia do refleksji, czy aby nie mam się czegoś bardziej strzec niż ci, którzy nie podlegają mechanizmom mojego środowiska. Muzułmański fundamentalizm religijny nie jest bez winy, gdy chodzi o skłanianie do terroru. Co nie oznacza, że muzułmanie nie walczą aktywnie z terrorem. Podobnie różne tradycje związane z używaniem broni palnej oraz przemocy mają wpływ na skalę „zabójstw szkolnych”. I znów: to nie oznacza, że system edukacyjny nie jest skierowany na eliminowanie owych wpływów.
Jeśli zatem chcemy – i słusznie – oczyścić duchowieństwo ze złej sławy, to musimy wybrać, czy wolimy zwalać winę na tych, którzy piętnują grzechy (nawet generalizując), czy raczej przypatrzeć się mechanizmom sprzyjającym powstawaniu struktur krzywdzenia.
Rachunek sumienia
Taki rachunek sumienia wobec własnej organizacji nie jest łatwy. Rodzą się różne mechanizmy obronne. Na przykład szukanie winy na zewnątrz. Z góry zakłada się, że winni są oskarżyciele, a nie oskarżeni. Uczciwe przyjrzenie się błędom wymaga miłości. Muszę się czuć kochany, a więc bezpieczny, aby stanąć w prawdzie o ewentualnych własnych błędach. Dlatego pewnie Pan Jezus, zanim powiedział bogatemu człowiekowi o jego braku, spojrzał na niego z miłością (por. Mk 10,21, gdzie Jezus mówi o hysterii (gr.) czyli o spóźnieniu lub poważnym braku). Ignacy Loyola uczy, by – zanim zaczniemy przyglądać się naszym grzechom – zacząć od dziękczynienia. Jeśli jesteśmy świadomi dobrodziejstw otrzymanych od Pana łatwiej nam zaufać Bożej miłości. A dopiero wtedy nie uciekniemy od nagiej prawdy o nas samych.
Chcemy zrozumieć, skąd tyle skandali? Nie możemy iść drogą upowszechniania uprzedzeń o tych, którzy dziwią się, że do takich skandali mogło w ogóle dojść. Mówienie, że są oni uprzedzeni w niczym nie pomaga. Generalizowanie, że oni wszyscy są chorzy z nienawiści, jeżeli już ma przynieść coś pozytywnego, to raczej powinno skłaniać do zastanowienia, skąd u niektórych wzięły się tak mocne traumy. Kto ich skrzywdził? A tego nie zrozumiemy bez wysłuchania. Bez poznania. A najlepiej osobistego kontaktu.
Osobisty kontakt to szansa na poczucie się kochanym. Choć to może być bardzo trudna miłość, zabarwiona goryczą z powodu zawodu. Ale wyłącznie teoretyczne podejście do tematu, bez żywego kontaktu z ofiarami, zawsze grozi generalizowaniem – wtedy z naszej perspektywy znikają konkretne osoby.
Tego uczy nas droga synodalna. Żeby się nawrócić, zmienić swój sposób pojmowania, wyjść z utartych schematów trzeba zacząć od wysłuchania. I to wysłuchania świadectw dla nas trudnych, bo zaprzeczających naszym utartym generalizacjom.
***
Sięgnij do innych tekstów autora.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć wpłacając na ZRZUTKĘ lub na PATRONITE.
ur. w 1964, jezuita, były redaktor naczelny kwartalnika „Życie Duchowe”, publicysta.