Sztuczna inteligencja utrwala błędy. Tak mi się wydaje. Kiedy słucha się lub czyta tłumaczenia filmów oglądanych w sieci, to dość łatwo wyłowić wersje przygotowane przez AI. „Przygotowane” to pewnie wyrażenie na wyrost. Bo trudno się tam dopatrzeć jakiegoś wysiłku przygotowawczego. Ale nawet tłumaczenie zrobione najpobieżniej przez tłumacza amatora nie miałoby tyle błędów językowych, co te tanie (bo wygenerowane maszynowo) wersje, jakie nam się podsuwa pod nos.
Są nawet zabawne. Do zwykłych, powtarzanych od dłuższego czasu nieprawidłowości stopniowo się przyzwyczajamy. Już nas ani ziębią, ani grzeją, więc i nie śmieszą. To zapewne znak, że stają się powoli regułą i wkrótce zostaną przyklepane. Natomiast sztuczna inteligencja, czerpiąc zapewne z zasobów automatycznych tłumaczy, bezczelnie podsuwa nam tak dziwaczne kalki, że aż wciągają nas w grę: „co autor miał na myśli”. I ta zabawa potrafi rozbawić do łez. Nikt normalny nie wymyśliłby takich połamańców, a jednak mają jakiś sens. I odkrycie ukrytego pod szatą obcego języka oryginału daje smakowitą satysfakcję.
Dopóki jest to indywidualna gra językowa możemy mówić o pewnej nowej formie rozrywki. Ale wiemy, że gry językowe mają to do siebie, że „infekują” lub zdobywają relacje międzyludzkie. Z natury służą do komunikacji, a więc trudno je zamknąć tylko na wewnętrzny użytek twórcy. Prędzej czy później wirus uwalnia się i rozprzestrzenia. Takie tworki-potworki, choć same w sobie intrygujące, mają potencjał do mutowania naszego języka. Nie jestem przeciwny zmianom. Języki żywe są żywe m.in. dlatego, że ulegają przetwarzaniu. Ale musimy zapytać o kryteria doboru czynników kształtujących nasze słownictwo. Co kieruje zmianą?
Produkt czy projekt?
Bywa, że zmiana perspektywy wymaga nowych sformułowań. Książka dla czytelnika może być produktem. Ocenia ją według tego, jak się prezentuje w jego rękach i jak rezonuje w jego duszy. Natomiast dla kogoś, kto „produkuje” książki, paradoksalnie ona tylko produktem być nie może. Jeśli będzie o niej myślał tylko jako o przedmiocie – ładnym i godnym pożądania – to prawdopodobnie nie odniesie sukcesu produkcyjnego.
Szersza perspektywa, w której bierzemy pod uwagę to, że aby dotrzeć do wielu trzeba książkę wymyśleć lub nawet wymarzyć, znaleźć autora lub tłumacza, zbadać zapotrzebowanie na nią, przewidzieć minimalną sprzedaż przy obecnych możliwościach dystrybucji, policzyć koszty produkcji, reklamy, dopasować szatę graficzną, papier, wagę, cenę itp., sprawia, że książki nie możemy nazywać produktem. Nazywamy ją projektem. Jest projektem, w który jest zaangażowanych sporo ludzi. Stosuje się do niego konkretne narzędzia i podlega on weryfikacji.
Czy coś (książkę, samochód, uczelnię) nazywamy produktem, czy raczej projektem zależy nie tylko od punktu siedzenia, ale też wypływa z rodzaju zadowolenia, którego oczekujemy. W takim wypadku rozumiemy, co kierowało zmianą słownictwa (produkt na projekt). Natomiast sztuczna inteligencja, karmiąca się własnymi błędami i w ten sposób je rozpowszechniająca, zmienia język za pomocą „wzrostu masy krytycznej”. Parafrazując radę „Kłam, kłam, kłam, a zawsze coś z tego zostanie”, możemy powiedzieć „Błądź, błądź, błądź, a w końcu okaże się, że to poprawna droga”. Czy na tym ma polegać przemiana naszej gry językowej?
Ktoś mógłby powiedzieć: No cóż, AI jest już częścią gier językowych, zatem to naturalny proces.
Tak wierzymy, jak się modlimy
Spróbujmy jednak popatrzeć na poletko religijne. Czy nasze postrzeganie tzw. religijności ludowej powinno charakteryzować się daleko idącą tolerancją wobec błędów teologicznych? A one znajdują odzwierciedlenie w słowach używanych w modlitwach. Pamiętajmy o antycznej sentencji „Lex orandi, lex credendi”. Czyli tak wierzymy, jak się modlimy.
Przymykamy oczy, gdy „prości ludzie” nie są zbyt precyzyjni i posługują się sformułowaniami, które już dawno zmieniły swoje pierwotne znaczenie. Jakby to w ogóle nie było istotne. Ale my to tolerujemy, co doprowadza do ich rozpowszechniania. A dalej: do prób wprowadzenia do liturgii, gdzie nabrałyby charakteru oficjalnego nauczania Kościoła. Popatrzmy więc krytycznie nie tylko na różne dodatkowe modlitwy, przemycane nielegalnie na końcu Eucharystii, ale też m.in. na teksty Modlitwy wiernych proponowane w agendach.
Autorom wydają się zapewne zgrabnym produktem, pobożnym i może nawet miłym dla ucha. Ale na ile mają coś wspólnego z projektem duszpasterskim, jakim jest Ewangelia?
***
Sięgnij do innych tekstów autora.
Wesprzyj nas wpłacając na ZRZUTKĘ lub na PATRONITE.

ur. w 1964, jezuita, były redaktor naczelny kwartalnika „Życie Duchowe”, publicysta.