Moja ulubiona krytyka

To pozwala na przymykanie oczu na merytoryczne błędy w argumentacji. Jak można wyciągać sprzeczności komuś, kogo zwalczają wrogowie Kościoła?

Zazwyczaj nie lubimy krytyki wobec nas. Ale prędzej czy później widzimy, że jest ona potrzebna. Niestety niektórym publicystom w sutannach wydaje się, że nie wolno ich krytykować. Wszelki sprzeciw wobec tego, co głoszą uznają za wrogi atak na Kościół. Wręcz za niesłychaną bezczelność mają oponowanie wobec tego, co wyrazili „ex cathedra”.

Zajęcie takiego stanowiska przynosi określone konsekwencje. Z jednej strony nie jesteśmy wtedy zdolni do rzeczowej polemiki. Skoro nie mieści się nam w głowie, to że komuś mogą się nie podobać „nieomylne” twierdzenia, to nie wiemy, jak dyskutować z oponentami. Bo podejrzewamy ich o złą wolę. Zamiast się podporządkować ostatecznym orzeczeniom, złośliwie je podważają, kiedy to już nie ma sensu. Dyskusja powinna być zamknięta. Dlatego nie ma miejsca na otwieranie jakiegokolwiek forum na nią. 

Tak często kwituje się na przykład temat święcenia kobiet. Co w efekcie zdaje się kompromitować wszelkie dyskusje o roli kobiet w Kościele. Po co się za nie zabierać, skoro można je zablokować jednym dekretem nakazującym zaprzestanie drążenia tego tematu? Na szczęście nie wszyscy, a właściwie nie wszystkie, tak uważają. I drążą… Dzięki takiej dynamice Kościół poradził sobie np. z okresem antymodernizmu.

„Męczennicy”

Z drugiej strony, klerowi krytyki potrzeba jak kani dżdżu. Nie po to, by wziąć pod uwagę zarzuty, ale by sam fakt jej istnienia budował autorytet duchownych. Skoro na nas napadają, to znaczy że jesteśmy „męczennikami”. Czyli tymi dobrymi. Pamiętamy, jak za komuny ataki na księży ich nobilitowały. Im bardziej oficjalne czynniki krytykowały, tym bardziej wiarygodny był krytykowany. Nie patrzyło się na rzeczowość argumentów (lub jej brak), lecz na to, kto był ich autorem.

Hitler namawiał do wstępowania do SS ludzi z podbitych państw w imię wspólnej walki ze Stalinem. Źli sowieci atakowali faszystów, zatem należało współpracować z hitlerowcami, przechodząc do porządku dziennego nad ich zbrodniami. Tak kuszono nawet w Polsce. I teraz publicyści w koloratkach (i nie tylko) lubują się w wyzywaniu swoich oponentów od „lewaków”. To pozwala na przymykanie oczu na merytoryczne błędy w argumentacji „prawaków”. Jak można wyciągać sprzeczności komuś, kogo zwalczają wrogowie Kościoła? Stąd warto sobie wykreować „pewne środowiska”. Warto ustawić sobie chłopca do bicia – odpowiednio go nazywając.

Ale to jeszcze mało. Żywienie wroga nie może polegać na dawaniu mu realnego głosu. To ja muszę przytaczać odpowiednio spreparowane jego domniemane poglądy (najczęściej zradykalizowane do absurdu). Bo inaczej dojdzie do rzeczywistej polemiki, a tego nie chcemy. I od tego mamy obecnie bańki. Choć kiedyś też tak bywało (zwłaszcza w czasach przed wynalezieniem druku). Nie przypadkiem większość wiedzy o twierdzeniach „heretyków” czerpiemy z pism ich oskarżycieli.

Spokój, który zabija

Niestety wspomniane nastawienie wobec polemik przynosi izolację. Dyskutuję praktycznie z sobą samym. Bo co to za dyskusja, która ewentualnie rozszerzona jest tylko o moich wyznawców? Jej celem jest utwierdzanie się we własnych poglądach i… święty spokój.

Rozumiem autorów, którzy chcą moderować komentarze pod swoimi tekstami. Ale trzeba dużej samodyscypliny i pokory, by wycinając chamstwo nie wyrywać również niewygodnych twierdzeń. Takich które otwierają niespodziewane horyzonty.

Bez polemiki nie ma zasięgów. Spokój zabija media. Kto chce mieć święty spokój nie powinien brać się za publikowanie. Bez krytyki nie ma rozwoju. Ale też może być tak, że krytyka jest reglamentowana po to, by zapewnić sobie spokojną pozycję „męczennika”. A wtedy jest to spokój ocierający się o niebyt. Albo byt, ale tylko w kręgu ścisłych wyznawców. Żeby nie powiedzieć: fanatyków.

***

Sięgnij do innych tekstów autora.

Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć wpłacając na ZRZUTKĘ lub na PATRONITE.