Po obejrzeniu filmu „Johnny”, oprócz wielu pozytywnych wrażeń, miałem również pewną gorzką myśl. Mianowicie bohater tego obrazu, ks. Jan Kaczkowski, przedstawiając się w sądzie mówi o sobie: bioetyk. Rzeczywiście nim był. Ale nie miało to w zasadzie żadnego znaczenia dla tego, co o nim powiedziano w filmie. Niestety także dla sposobu, w jaki wpłynął na opinię publiczną w naszych kraju. Nie zaistniał jako bioetyk, choć przytulał przechodzących na tamtą stroną życia.
Kaczkowski zaistniał jako ksiądz mówiący językiem niekościółkowym. Znalazł taki sposób przekazu, który sprawił, że słuchali go z uwagą ludzie mający dość klerykalnego slangu. Był autentyczny i nie przebierał w słowach. Nie lubili go władający w zakulisowym stylu i tym bardziej podziwiali stęsknieni za ewangeliczną otwartością. Podobnie jest zresztą z papieżem Franciszkiem.
Mało który z kapłanów miał taki autorytet w Polsce, jak ks. Jan. Media stały przed nim otworem i on to wykorzystywał, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Na tle degradacji obrazu Kościoła w naszym kraju Kaczkowski wyróżniał się – też w publicystycznym przekazie – wśród księży pokazujących inne oblicze chrześcijaństwa. Takich np. jak kard. Krajewski (wysyłany jako jałmużnik papieski).
Nie da się normalnie porozmawiać
Bardzo się cieszę, że są tacy kapłani i świeccy, którzy swoją posługą wobec chorych, cierpiących i odrzuconych świadczą o aktualności tego, co jest w centrum Dobrej Nowiny. Mam jednak jedno „ale”. Szkoda, że odnowa Kościoła przybiera tylko kształt charytatywny.
Ktoś może powiedzieć, że owo „tylko” jest na wyrost. Przecież mamy również debaty na innych poziomach. Mówi się o konieczności zmiany w organizacji życia parafialnego i kościelnego, a nawet podejmuje się na nowo problemy etyczne. I rzeczywiście, gdzieniegdzie głosy synodalne wskazały na narastający głód takiej dyskusji. Ale to nie przebija się do świadomości społecznej. Większość obywateli tego kraju uważa, że Kościół jest nieżyciowy, oderwany od rzeczywistości. Owszem, są wdzięczni za opiekę nad chorymi, ale też głęboko przekonani, że w kwestiach bioetycznych nie da się normalnie porozmawiać. Kościelny sposób argumentowania jest dla nich niezrozumiały i doktrynerski. Dlatego dzielą się na tych, którzy go przyjmują „na wiarę” i tych, którzy go po prostu nie przyjmują (choć często po cichu).
A przecież Kościół powszechny wypracował w ostatnich latach ciekawe sposoby mówienia o trudnych zagadnieniach związanych z życiem. Jednak w naszym kraju nie przebiły się one do ogólnej świadomości. Wielu etyków woli debatować tylko w ścisłym gronie akademickim. Bardzo ciężko ich namówić na wypowiedzi w popularnych mediach. I rozumiem ich. Trzeba by się narazić aktywistom „wojny kulturowej”. Biorąc poważnie argumenty drugiej strony staje się między młotem a kowadłem. Nieoficjalna cenzura kościelna też nie pomaga.
Ale właśnie dlatego ks. Kaczkowski miał szansę wypełnić tę lukę. On się nie bał. Był rozpoznawalny. Miał zasięgi, jak to się mówi. Był bioetykiem z wykształcenia. I służył ludziom w stanie terminalnym. Czy nie mógł bardziej wykorzystać tej okazji?
Wiem, że czepiam się kogoś, kto i tak dał nam nieporównywalnie więcej niż ja i do tego choroba odbierała mu siły. A jednak szkoda.
Dla nich warto się narazić
Przydałoby się więcej solidnej bioetyki w głównym nurcie medialnym. Przecież to nie tylko kwestia propagandy przedwyborczej. Kwestie związane z aborcją, eutanazją, antykoncepcją i płodnością, opieką nad obłożnie chorymi, ekologią… a także, choć może rzadziej, z ludzką płciowością wcześniej czy później dopadają ludzi osobiście. I to dla nich warto narazić się na hejt i uciszanie.
Bo czy Kościół ma być wiarygodny tylko na polu charytatywnym?
***
Sięgnij do innych tekstów autora.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.
ur. w 1964, jezuita, były redaktor naczelny kwartalnika „Życie Duchowe”, publicysta.