Miłość mocniejsza od śmierci kojarzy nam się z miłością sięgającą poza grób. Niejako spogląda ona w stronę wieczności. I kiedy mamy problemy ze zrozumieniem, czym jest niebo oraz jak się w nim żyje, to uciekamy się do miłości, by próbować przenieść wyjaśnienia na inny poziom. Ona ma wszystko uczynić możliwym tam, gdy zwykła logika raczej mnoży wątpliwości. Nie na darmo „Hymn do miłości” ją stawia na pierwszym miejscu. A właściwie na miejscu ostatecznym, bo przecież ma przetrwać nawet wiarę i nadzieję.
A jednocześnie, kiedy myślimy o miłości w niebie, problemy logiczne zdają się wyrastać do nierozwiązywalnych. W wieczności spodziewamy się pełni. Zatem miłość również powinna zmierzać do pełni. Powinna być totalna: całym sercem, umysłem, ze wszystkich sił. Czy to w ogóle jest możliwe?
Bezruch czy rozwój?
Są dwa sposoby pojmowania totalności. Pierwszy skłania się do tego, by wszystko było jednym przez upodabnianie się, a zatem dąży do monolitu. Drugi chce włączyć wszelkie różnorodności do jednego systemu czy organizmu, w którym one zgodnie współpracują, a do tego dzięki różnicom to współistnienie jest dynamiczne. Stąd możemy sobie wyobrażać niebo doskonałe jako olśniewający bezruch (bo już nic lepszego nie może być wymyślone czy stworzone) lub jako nieustanny rozwój, a więc ruch, ku coraz pełniejszej harmonii. Wieczność jest zmienna czy niezmienna?
Przyjęcie jednej lub drugiej koncepcji ma poważne konsekwencje teologiczne. Między innymi pozwala lub nie pozwala wchodzić do nieba ciału. Teoretycznie chrześcijanie wierzą w ciała zmartwychwstanie i powtarzają to wyznanie w „Credo”. Ale w praktyce wielu hołduje koncepcji platońskiej odwołującej się do obrazu ptaka uwolnionego z klatki, czyli duszy w momencie śmierci wyzwolonej z więzienia ciała. Modlą się za dusze w czyśćcu cierpiące i szukają dla nich ulgi poprzez zdobywanie odpustów. Dusza ma się oczyszczać, by stać się czystym duchem – jak Bóg – i połączyć się z Nim.
Takie manichejskie odrzucenie ciała jest oczywiście uznawane przez Kościół za herezję. Ale nie zmienia to faktu, że ma się zupełnie dobrze w mentalności przeciętnego katolika. Jest nawet podtrzymywane przez wspólnotę kościelną np. przez nazewnictwo używane przy okazji wypominków.
Wspólnota dusz…
Łatwiej nam zresztą uwierzyć w totalną miłość w wieczności, gdy dotyczy ona tylko dusz, a nie ciał. Wspólnota dusz ze wszystkimi jest jakoś do zaakceptowania. Z totalnym zjednoczeniem ciał mamy już dużo większy problem. Ciało jednak kojarzy nam się z ograniczeniami, a miłość cielesna z wyłącznością. Nawet wierność kojarzymy z rezygnowaniem ze związków z innymi osobami. I nie chodzi tylko o współżycie seksualne. Jeżeli ktoś poświęca więcej czasu, sił, pieniędzy, uwagi itp. komuś innemu niż własnej rodzinie, to mówimy w najlepszym wypadku o zaniedbywaniu, a więc o czymś negatywnym. Nasza cielesność, czyli ograniczoność, sprawia, że gdy się dzielimy to ubywa. Gdy dajemy jednemu, to brakuje dla drugiego.
Kiedy dzielimy się ogniem, to go przybywa. Gdy to robimy z chlebem, już niekoniecznie. Może dlatego cudowne rozmnożenie chleba było tak boskie?
… i ciał
Przykazanie miłości podzielone jest na dwie części: tę boską, totalną, gdzie mowa o całości (całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą) i tę ludzką, częściową („tylko” jak siebie samego). „Jak siebie samego” to w pewnych okolicznościach bardzo dużo, ale jednak jest to jakoś zrozumiałe, a nawet naturalne. Zwłaszcza najbliższych mamy kochać jak własne ciało (jak to zachęca Apostoł w Liście do Efezjan mężów, by tak właśnie kochali żony – jak siebie samego). Jednak, czy taka miłość – jak własne ciało – jest możliwa w niebie?
Chyba ta wątpliwość leżała u podstaw pułapki jaką chcieli zastawić na Jezusa uczeni pytający Go o miłość między żoną, a jej kolejnymi kilkoma mężami. Odpowiedź Jezusa można chyba uznać za wskazanie, że „tam” już nie będzie owej małżeńskiej wyłączności. Że wszyscy mamy się kochać. I my się na taką perspektywę zazwyczaj obruszamy. Dlaczego? Bo nie potrafimy pojąć naszej cielesności w wieczności. Tego co zmienne i ograniczone w tym co jest pełnią.
Najczęściej odpowiadamy sobie: jakoś to będzie. Być może nie ma innego wyjścia. Lecz rezygnacja z szukania odpowiedzi jest niebezpieczna. Mamy jedno życie. I to wieczne zaczyna się już tutaj. Dojrzewamy do niego dzieląc się miłością jak chlebem, czyli umieramy odbierając sobie od ust.
Stając się nawozem umożliwiamy kiełkowanie, które nas ocala i przynosi obfity plon. Jak najbardziej cielesny. Takie przynajmniej są biblijne wyobrażenia.
***
Sięgnij do innych tekstów autora.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć wpłacając na ZRZUTKĘ lub na PATRONITE.
ur. w 1964, jezuita, były redaktor naczelny kwartalnika „Życie Duchowe”, publicysta.