Papież, gdy przepraszał za krzywdy wyrządzone w szkołach rezydencjalnych, nie mówił tylko o wykorzystaniu seksualnym i przemocy. Zaczął od utraconej okazji. Gdy biali przybyli do Nowego Świata i zastali tam rdzenną ludność była szansa na spotkanie kultur, na wzajemne obdarowanie dziedzictwem. Zamiast tego doszło do tzw. integracji, rozumianej jako „cywilizowanie” tubylców. Chciano z nich zrobić lojalnych poddanych imperium. Uważano, że jest to ich „podnoszenie” – ze stanu prymitywnego do wyższego. W tym celu należało odciąć ich od korzeni własnej kultury, rozumianej jako gorsza. Dlatego odbierano dzieci rodzicom i umieszczano w szkołach zamkniętych. Wychowankowie nie mieli kontaktu tam ze swoimi bliskimi, nie mogli uczyć się od swoich dziadków, byli pozbawiani tradycyjnego sposobu życia.
Takie przemocowe podejście do małoletnich oczywiście prowadziło do wielu nadużyć i przestępstw. Ale powodowało również, że ludzie ci żyli w oderwaniu od swojej tradycji. Nie mieli w niej oparcia i nie mogli się nią dzielić. To też jest wielka krzywda i strata.
Tak było w wielu krajach Imperium Brytyjskiego, i nie tylko tam. W Ameryce Łacińskiej mamy wprawdzie wiele przykładów na powstanie kultury czerpiącej z obu źródeł, napływowego i miejscowego, ale i tam nie brakuje poczucia wyższości wobec Indian.
Czy to już nie wróci?
Powstaje pytanie, czy to jest już za nami? Bo przecież szkoły rezydencjalne zostały zamknięte. Dzieci nie zabiera się rodzicom. Teraz szkoły z internatami dotyczą starszej młodzieży, więc wszystkie wypaczenia powstające w takich środowiskach są już rzadsze. Do zakonów nie przynosi się już dzieci „w koszykach”, czyli niepełnoletnich. Niższe seminaria to rzadkość. Czy rzeczywiście wyleczyliśmy się z odrywania wychowanków od ich rodzin, od wpływu dziadków na wnuki? Przecież nawet domy dziecka staramy się zastępować nowymi rodzinami mającymi swoją tradycję, korzenie, przodków.
A jednak to, co się działo wokół synodu o Amazonii, czyli np. topienie w Tybrze tradycyjnych świętości, świadczy o jakimś odrodzeniu patrzenia z pogardą na „tubylczą” religijność.
Wydawałoby się, że jesteśmy już na tyle rozczarowani naszą cywilizacją, iż powinny nam być bliższe idee afirmujące naturalny, czyli bliższy naturze sposób życia. Dylematy Robinsona Crusoe są ciągle aktualne. A wiktoriańskie odrzucenie tego, co „dzikie” jako prymitywnego i niegodnego cywilizowanych ludzi, wydaje się już przebrzmiałe.
Wyzwanie moralne
Od dawna uczy się i mówi w Kościele o inkulturacji. Płaczemy nad szkodami dla ewangelizacji dalekiej i środkowej Azji, jakie wynikły z wycofania się z dialogu z tamtejszą, starożytną religijnością. Jednak, jak uczy przykład kanadyjski, nie chodzi tylko o problemy teologiczne i eklezjologiczne. Okazuje się, że są to wyzwania jak najbardziej moralne.
Walcząc z lokalnymi kulturami i odcinając od nich ludzi, ostatecznie ich niszczymy. A potem mówimy, że są sami sobie winni, bo piją i ćpają. Doprowadzamy do zaniku więzi rodzinnych, więzi z własnym rodowodem, który buduje poczucie tożsamości, więc nie dziwmy się, że oni się nie odnajdują w tym świecie. Nie kochają Chrystusa, skoro w Jego imię ktoś przyszedł i zabrał im nie tylko ziemię, ale i przodków.
Franciszek mówi nie tylko o przeszłości. Do Europy właśnie przybywają imigranci. To też jest szansa. Żeby nie była klęską, trzeba nam poznać i szanować ich przodków, ich historie, opowieści, wierzenia… to w czym wyrośli.
***
Sięgnij do innych tekstów autora.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.
ur. w 1964, jezuita, były redaktor naczelny kwartalnika „Życie Duchowe”, publicysta.