Nadzieja. Być może tego dziś światu potrzeba najbardziej. Jaką nadzieję daje chrześcijaństwo? Jaką daje mnie - dzisiaj?

W przemówieniu abp Fisichelli podczas Międzynarodowego Kongresu Katechetycznego pojawił się wątek znaku nadziei. W szczególnym kontekście. Mówił: głoszeniu chrześcijaństwa przez wieki towarzyszyły znaki. Pierwszym był znak wspólnoty. Patrzcie, jak oni się miłują – mówiono w pierwszych wiekach. Drugim – znak solidarności, wyrażający się troską o ubogich starych, chorych, o dzieci i młodzież. To drugie tysiąclecie. Trzecim jest znak nadziei. Być może tego dziś światu potrzeba najbardziej. Jaką nadzieję daje chrześcijaństwo? Jaką daje mnie – dzisiaj?

Życie zmienia się, nie kończy

To pierwsza myśl. Nie ma śmierci, została pokonana. Moje życie przekracza wymiar biologiczny. Kiedyś się zmieni, ale nie skończy… I nie, nie chodzi o klasyczną odroczoną nagrodę za „dobre sprawowanie”. To zupełnie nie ta bajka. Noszę w sobie nadzieję na Nowy Świat, Nowe Niebo i Nową Ziemię, w którym spotkamy się wszyscy. Noszę w sobie nadzieję na powszechne zbawienie, na wypełnienie tego najgłębszego pragnienia Boga, który przecież po to właśnie posłał do nas Syna. Na nową rzeczywistość: miłości, radości, piękna, tworzenia.

Nigdy nie jest za późno

To myśl druga. Nie ma „za późno”. Do ostatniej sekundy życia, do ostatniego uderzenia serca i oddechu, do ostatniego impulsu elektrycznego biegnącego po moich neuronach, jest nadzieja. Mogę zawrócić. Mogę zdecydować się na miłość. On mnie przyjmie, bo na mnie czeka. Na mnie, na ciebie i na każdego człowieka na ziemi. Przyjaciela i tego, kogo boję się znów spotkać. Na tego, który umarł w opinii świętości i na największego drania.

Ale też: gdziekolwiek bym się nie znalazła, On jest obok mnie. On chce pomóc mi wstać. Wystarczy uchylić drzwi. Zawołać, choćby wydawało się, że w pustkę. Wystarczy.

Nie muszę być Bogiem

Być Bogiem. To duża pokusa, to prawda. Ale i ciężar nie do uniesienia dla człowieka. (Jeśli ktoś ma wątpliwości, niech obejrzy film „Bogowie”…). Nie jestem Bogiem. Nie daję życia i nie odbieram. Nawet nie ratuję. Mogę je co najwyżej z pomocą dostępnej wiedzy i środków przedłużyć czy poprawić jego komfort. Nie w moich rękach jest świat. Odpowiadam za to, co jest dla mnie możliwe (i nie należy tego rozumieć ograniczająco, ale o tym dalej). Mogę błądzić. Popełniać błędy i je naprawiać. Mogę w końcu postępować źle i się nawracać.

I nie, nie chodzi o lekceważenie zła (bo pójdę do spowiedzi i z głowy). Chodzi o to, że nie muszę udawać pomnika bez skazy. Nie muszę ukrywać popełnionego zła. Przed sobą i przed innymi. Nie muszę go lekceważyć (przecież nikogo nie krzywdzę, są ode mnie gorsi!). Nie potrzebuję nikogo potępiać.

Jesteśmy tylko ludźmi. Ale jest Ktoś, kto nas chce mimo całego zła, kto poda każdemu z nas rękę, podniesie, pomoże je naprawić. Jeśli przekracza to nasze ludzkie możliwości, to przecież nie Jego. On potrafi ze zła wyprowadzić dobro. Mimo wszystko.

Co oczywiście nie znaczy, że warto popełniać zło. Ono przecież zwyczajnie nie ma sensu…

Niemożliwe jest możliwe

Napisałam: odpowiadam za to, co dla mnie możliwe. A co jest możliwe? Oj, dużo…

Oczywiście: jestem kruchym człowiekiem. Moja doba ma 24 godziny (i na szczęście nie więcej), część z tego trzeba przespać 🙂 Nie mam władzy, wielkich pieniędzy itd. Ale bardzo często mogę jednak coś zrobić. Jeden ruch. Posunąć się o krok w kierunku dobra, które widzę na horyzoncie. Które jest potrzebne. Ten detal jest ważny. Ten detal bywa pierwszym z łańcucha…

Nie muszę mieć planu od początku do końca, jeśli przekracza on moje możliwości. Nie muszę liczyć tylko na siebie. Jeśli to jest Jego plan, On znajdzie osobę, która wykona kolejny krok. To tylko do pewnego stopnia moja sprawa. Tylko o tyle, o ile mam możliwość. Mogę być trybikiem, i to wystarczy. Moja bezradność, słabość, brak środków nie musi mnie zatrzymywać. Nie wiem, czy coś z tego wyjdzie. Ale trzeba, więc spróbuję! 

Drogowskaz jest jeden: liczy się miłość. Nie zasady, tradycje, wartości. Nawet nie prawo, choć uważam za bardzo istotne, by go przestrzegać, w końcu lepiej lub gorzej porządkuje nasze życie. Ale to wszystko ostatecznie ma wartość o tyle, o ile chroni miłość.

Owszem, taka wolność bywa, że kosztuje. Ale dla miłości warto.

***

Przeczytaj również inne teksty autorki.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.