W ubiegłym tygodniu pisałam o tym, czy i jak mówić /świadczyć o Bogu wobec tych, którzy się od niego oddalili. Nie da się jednak głoszenia Ewangelii oderwać od Kościoła. Nie tylko dlatego, że jej głosiciele są członkami struktur, które za nimi stoją, co bardzo mocno odbija się czasem na ich wiarygodności. I nie tylko dlatego, że nierzadko są zmuszeni odpowiadać na zarzuty wobec nich. Także dlatego, że chrześcijaństwo bez Kościoła nie istnieje. Bóg chce, byśmy do pełnego poznania Syna Bożego, do człowieka doskonałego, do miary wielkości według Pełni Chrystusa [Ef 4,13] doszli nie pojedynczo, ale wszyscy razem. Moja osobista relacja z Bogiem nie jest tylko moją sprawą. Moja relacja z ludźmi wokół mnie jest kluczowa dla mojego świadectwa. W końcu po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali [J 13,35]…
Kościół, czyli co?
Trzeba zapytać, czym jest Kościół dla mnie, i czym jest dla tych, z którymi rozmawiam? Na ile nasze wizje, nasze doświadczenie jest rozbieżne? Generalnie można o nim mowić jako o instytucji, pewnym rodzaju służby z jej etatowymi funkcjonariuszami. Można widzieć w nim rodzaj organizacji pozarządowej, która ma być użyteczna dla swoich członków i na zewnątrz. Ale można myśleć o Kościele w skali makro (papież, biskupi, reszta się nie liczy!) i w skali mikro (moja wspólnota, parafia, co mnie obchodzi jakiś biskup…). Można się skupiać na relacjach władzy albo na doświadczeniu religijnym, dostępnym w małej grupie…
To wszystko ciągle nie jest Kościół. Owszem, to są elementy kościelnego życia. Czasem frustrujące, czasem budujące. Bardzo istotne. Ale to jeszcze nie jest Kościół, o którym mówimy w Credo. Warto mieć to w pamięci, nawet jeśli jest to wielokrotnie nie do przekazania drugiemu człowiekowi. Zwłaszcza wtedy, gdy więcej jest w naszym życiu frustracji Kościołem niż radości. Ale to dygresja…
Człowiek, do którego wychodzimy, często zna tylko instytucję. Powinien mieć szansę poznać Kościół żywy i bliski. Powinien móc doświadczyć Kościoła, który ma twarz konkretnych ludzi i konkretne imiona. Ludzi otwartych, którzy chcą i potrafią go przyjąć takim, jakim jest. Ludzi, z którymi chce się iść dalej.
Czy mamy dokąd go zaprosić? I czy rzeczywiście jesteśmy na niego otwarci? A może to tylko pozór, serdeczne gesty i wielkie słowa, za którymi niewiele stoi?
Pociągnięci ludzkimi więzami
Dziś często mamy do czynienia z ludźmi „wygłodzonymi”, którzy bardzo pragną obecności drugiego człowieka. Doświadczenia, że jest się ważnym, zauważanym, kochanym. Doświadczenia przynależności. Dla tego doświadczenia zrobią wiele. Nawet się nawrócą, czemu nie? To może wydaje się słaba motywacja, ale w końcu Bóg zawsze pociągał nas ludzkimi więziami, byśmy dali Mu czas, by nas przemienił. Nie ma co jej przekreślać.
Ale pytanie, jak tę potrzebę wykorzystujemy? Pomijam sekciarskie bombardowanie miłością, bo mam nadzieję, że tych praktyk nikt nie stosuje. Ale można życzliwość zamarkować serdecznymi gestami, za którymi niewiele stoi. Tyle, że to oszustwo. Niedopuszczalne, nawet jeśli czynione w dobrej intencji. Obiecujemy coś, czego dać nie chcemy. A może: nie potrafimy?
Czy sami takiego przyjęcia we własnych wspólnotach doświadczamy? Doświadczyliśmy? Bo jeśli nie, jakim cudem mamy to dać innym?
Spotkałam ludzi kilka razy. Wiem jak mają na imię, znam kilka faktów z życia. Z niektórymi z nich nawet rozmawiałam, wracając do domu, przez parę minut. Czy mówienie o nas „wspólnota” to czasem nie przesada? Tak, wiem, że to kościelnie modne słowo… Ale – jeśli tak jest używane – czy w ogóle coś znaczy?
Jakie jest nasze doświadczenie Kościoła, do którego chcemy innych zaprosić? Tak naprawdę? Jakie ma w naszym życiu znaczenie?
***
Przeczytaj również inne teksty autorki.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.
Lekarz chorób wewnętrznych, dziennikarka i publicystka. Wieloletni redaktor portalu wiara.pl. Współtwórca platformy wiam.pl.