Nie po to, by ktoś czytał?

Moje wydawnictwo wiedziało, że bełkot odrzuca. Nikt go nie przeczyta, nikt nie będzie kupował. Najwyraźniej ci, którzy zlecają tłumaczenia tego nie wiedzą. A może zupełnie ich to nie obchodzi?

Za nieco ponad miesiąc rozpocznie się pierwsza sesja Synodu. Sięgnęłam więc niedawno do Instrumentum laboris. Najprościej w polskim tłumaczeniu. Po przeczytaniu dwóch akapitów stwierdziłam, że bez wersji włoskiej się nie obejdzie. Nie rozumiem sensu, a niektóre sformułowania robią wrażenie błędnie przetłumaczonych. Bo co to znaczy: „usuwa komunię z emocjonalnej zmienności”? Kontekst sugeruje, że mogłoby chodzić o jakiś rodzaj ochrony tejże komunii (w sensie: jedności, oczywiście), ale to sformułowanie nic o ochronie nie mówi…

No to zerknijmy do oryginału. „Chroni (ratuje) komunię od emocjonalnej doraźności” (ew. improwizacji? spontaniczności, jak w wersji angielskiej?). Przy okazji zdanie dalej, „szał indywidualnych roszczeń” okazuje się szałem (szaleństwem) „dochodzenia praw jednostki”. Dla mnie to jednak co innego.

Nie jeden raz

Dotknęłam dwóch akapitów. To długi i niełatwy, skondensowany dokument. Nie będzie łatwo czytać go w obcym języku. Nie wiem, czy warto zaczynać po polsku i na ile takich kwiatków jeszcze trafię (już pomijając fakt, że tekst pisany jest nie tyle po polsku, co „mniej-więcej po polskiemu”, co dodatkowo utrudnia lekturę).

I nie, nie jest to pierwszy taki przetłumaczony tekst. Ten sam problem dotyczy większości dokumentów watykańskich. Zwłaszcza co dłuższych i bardziej skomplikowanych, niż rozważanie przed modlitwą na Anioł Pański. Sygnalizowane bywały poważniejsze błędy. To prawda, takich zwykle nie jest wiele. Na fakt, że to, co dostajemy to fragmentami bełkot nikt specjalnie uwagi nie zwraca.

Bełkot odrzuca

Wkurza mnie to szczególnie pewnie także dlatego, że miałam okazję kilka lat pracować w wydawnictwie medycznym jako osoba weryfikująca tłumaczenia z języka angielskiego. Publikowaliśmy m.in. artykuły poglądowe z angielskojęzycznych czasopism. Tekst, którzy przychodził od tłumacza (niekoniecznie fachowca w danej dziedzinie) był przed publikacją sprawdzany pod kątem merytorycznym, a następnie językowym. Po pierwsze po to, by nie skompromitować się wobec kogoś, kto zna temat, jakimś „kwiatkiem”. Po drugie – może ważniejsze – po to, by tekst dobrze się czytało (!) By przyswajania wiedzy nie utrudniała np. składnia czy język.

Moje wydawnictwo wiedziało, że bełkot odrzuca. Nikt go nie przeczyta, nikt nie będzie kupował. Najwyraźniej ci, którzy zlecają tłumaczenia tego nie wiedzą.

A może zupełnie ich to nie obchodzi? Nie po to to robią, żeby ktoś to czytał…

Tylko po co? Żeby się od nich odczepiono? Ma być, to jest, a że niestrawne, to nieważne?

Nie wiem. Wiem, że to już trwa lata. I może warto byłoby to w końcu zmienić?

***

Inne teksty autorki.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.