„Bóg wzywa nas, abyśmy nie godzili się na świat podzielony.” „Bóg marzy o ludzkości bez murów podziału.” Papież Franciszek mówił te słowa w Nikozji, patrząc przez otwarte drzwi kościoła na mur dzielący Cypr. Z ostatniej papieskiej podróży apostolskiej na Cypr i do Grecji zauważono przede wszystkim wypowiedzi dotyczące uchodźców i imigrantów. To dobrze, bo to ważny, bieżący temat. Ale podział istnieje nie tylko na tej linii. Mury niekoniecznie zbudowane są z drutu czy betonu. Znacznie gorsze bywają te niewidzialne. Te przezroczyste, ale szczelne ściany, które przebiegają wśród nas i między nami.
O sytuacji uchodźców pisaliśmy już wielokrotnie. Podobnie o dramatycznej i niedopuszczalnej z humanitarnego (nie wspominając o chrześcijańskim) punktu widzenia sytuacji na granicy z Białorusią. Zainteresowanych zapraszam do sięgnięcia do tych tekstów. Dziś chciałabym raczej zastanowić się nad tym, co dzieje się z nami. Niewidzialne mury miedzy nami sięgają już bardzo wysoko. Przecinają na pół społeczeństwo i Kościół.
Czy między „zdrajcami” a „mordercami” możliwe jest jeszcze porozumienie? Braterstwo? Czy możliwe jest otwarcie, odbudowa zaufania, zrozumienie i pomoc? Czy dziś ten niewidzialny mur próbuję rozebrać, czy może dokładam do niego kolejną cegiełkę?
Takie miałam możliwości
Jestem dziś tu, gdzie jestem. To znaczy: zbyt daleko, by pomagać bezpośrednio. To zarazem trudne, bo rodzi bezradność i poczucie winy, że nic nie robię, a tam, na granicy, giną ludzie. Mogę o tym tylko mówić czy wspomóc finansowo. Na zorganizowanie pomocy rzeczowej już nie mam przestrzeni. Ucieszyłam się, że mogłam zaoferować pomoc telefoniczną. I choć Medycy na Granicy nie zadzwonili i pewnie już nikt nie skorzysta z propozycji, to i tak była to dla mnie szansa, by wyjść z bierności. Takie miałam możliwości…
Jakie bym miała żyjąc w pobliżu granicy? Jakie bym miała utrzymując rodzinę z pracy w Straży Granicznej? Albo w wojsku? Po której ze stron wówczas bym się znalazła? Nie, to nie jest dziś dla mnie oczywista odpowiedź. Mimo wszystko nie jest.
A przecież oni widzą więcej. Oni w tym żyją i codziennie patrzą na dramat. Codziennie dokonują wyborów z których żaden nie jest neutralny. Nie tylko w wymiarze formalnym, także psychologicznym i duchowym. Kim jestem ja sam, skoro robię to, co robię? Kim jest ten, kto postępuje przeciwnie? Kto być może dokonuje może wobec mnie aktu agresji, słownej lub fizycznej?
Kim jest? Sąsiadem. Kolegą. Człowiekiem, który siedzi w kościele dwie ławki za mną. Którego spotykam na ulicy czy w sklepie. Czy potrafię widzieć w nim brata? Nie zatrzaskiwać przed nim swoich drzwi? To pytanie warto odczytać bardziej w przenośni, niż dosłownie. Czy potrafię na niego czekać? Wyciągnąć rękę?
Bo przecież pod pewnym względem jest mi łatwiej. Nie muszę żyć w konflikcie. Nie potrzebuję skamienieć, by żyć. Przestać widzieć, słyszeć, czuć. Nie jestem zmuszona zabijać w sobie sumienia. I nie pomoże tu żaden koncert ani laurki od dzieci. To tylko plasterek, zbyt mały na ranę. Najgłębszy problem nie leży w pochwałach czy epitetach. One są zawsze zewnętrzne. Chyba, że… rezonują we mnie.
Kim dziś jestem?
Wspólnota ludzi nie-dobrych
Nie wiem, czy Kościół dziś widzi, że jest jedynym ratunkiem. Bo z założenia nie jest wspólnotą dobrych ludzi. I zupełnie nie o to w nim chodzi, by być dobrym człowiekiem. Kościół jest przede wszystkim dla tych, którzy dobrzy nie są. To im mówi nieustannie: jesteś kochany taki, jaki dziś jesteś. Mogę zdjąć z ciebie ciężar, pod którym się uginasz. Możesz to zobaczyć, przyznać – i nie zginąć, ale żyć. Możesz wstać i pójść dalej.
Tylko czy „czyści” będą w stanie to przyjąć? Czy powtórzy się historia sprzed wieków?
I nie mówię o tych, którzy nie mogą spać w nocy, bo mają łóżko i kołdrę i piec, a za ścianą gdzieś w lesie być może ktoś zamarza. Nie ma znaczenia, czy kobieta, mężczyzna czy dziecko. To rozróżnienie wyłącznie medialne. Zamarza człowiek, a ja nie mogę zrobić nic. Skala problemu przerasta moje ludzkie możliwości. Powinienem, nie mogę. Moje ciało jest zbyt słabe, moja psychika pęka na kawałki… Instytucje państwowe do tego powołane nie działają, a ja przecież nie jestem Bogiem!
Pytanie, czy wierzę, że Ktoś jest, kto ma to wszystko w ręku? Czy mam w Kim złożyć swoją nadzieję?
I nie, nie chodzi o to, by nie robić nic. Chodzi o to, by mieć siłę kolejnego dnia wstać i iść. Nie tracąc nadziei, bo kto ratuje jednego człowieka, ratuje cały świat… Chodzi o to, by nie zniszczyć samego siebie stawiając wobec siebie roszczenia przekraczające ludzką skalę. To jest droga, która musi skończyć się katastrofą. Musi skończyć się śmiercią. Tą fizyczną lub tą duchową. Obojętnością…
Czy Kościół dziś widzi, że jest jedynym ratunkiem? I czy dziś chce nim naprawdę być?
Sięgnij do innych tekstów autorki.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.
Lekarz chorób wewnętrznych, dziennikarka i publicystka. Wieloletni redaktor portalu wiara.pl. Współtwórca platformy wiam.pl.