Ewangelizacja to temat coraz bardziej na czasie. Powstaje wiele teorii, wprowadza się nowe i stare metody. Czasem słychać dyskusje, czy mamy ewangelizować czy tylko (aż) życiem o Chrystusie świadczyć… Do tego coraz częściej chodzi o ludzi, którzy z jakichś powodów od Kościoła się odsunęli. Ludzi, których „tylko” przestaliśmy spotykać na Mszach świętych w niedzielę albo takich, którzy uważają się dziś za niewierzących. Mają przy tym poczucie straty lub wręcz przeciwnie: doświadczają wolności. Co mamy w takiej sytuacji zrobić?
Co mamy zrobić, gdy chodzi o naszych bliskich: rodzinę, przyjaciół, ale i znajomych, kolegów z pracy? Jak w końcu mamy wychodzić do tych, których nie znamy, ale przecież spotykamy każdego dnia?
W ostatnia niedzielę wśród innych świętych kanonizowany został Karol de Foucauld, francuski trapista. Człowiek, który wybrał życie wśród najuboższych i zwykłą, codzienną służbę. „Nie przyszedłem Pana nawracać” mogłoby być jego mottem… A jednak przecież jego tożsamość była dla wszystkich jasna. Nie musiał tłumaczyć, kim jest i dlaczego żyje tak, jak żyje.
Życie jest świadectwem (lub jego przeciwieństwem) wtedy, gdy wiadomo, co lub kto jest przyczyną mojego wyboru. Nie ma opozycji między nim a słowami. Jedno i drugie jest konieczne. Pytanie, kiedy mówić? I w jaki sposób?
Najważniejsze pytanie: dlaczego?
Myślę, że zbyt często próbujemy się uciec do metod. Technik. Owszem, są potrzebne jeśli chcemy wyjść na ulice miast, zagadnąć obcego człowieka na ulicy. W codziennych sytuacjach, gdy chodzi o bliższych lub dalszych znajomych myślenie o technikach i chwytach wydaje mi się nie na miejscu. Najważniejsze jest pytanie: dlaczego?
Co bliskiego mi człowieka od Boga odpycha? Co ma przeciw Niemu? A może przeciw sobie? Co myśli, co czuje, jaki ma obraz Tego, z którym chcielibyśmy go zapoznać? Bo w naszym kraju zapewne jakiś ma. Pytanie o to i chęć usłyszenia odpowiedzi jest wyrazem szacunku…
Ale jest też drugie ważne pytanie: dlaczego ja tego chcę? Bo może zwyczajnie nie podoba mi się, że żyje niezgodnie z zasadami, które uważam za słuszne? Może moim celem jest zwiększenie porządku świata, a drugi człowiek jest tylko jego nieposłusznym elementem? Może jeszcze dochodzi element: nie tak go /ją wychowałam! (i dziś próbuję naprawić błąd?).
Jeszcze raz: tak naprawdę, w głębi serca, po co to robię? Po co go zapraszam? Co chcę mu dać? Czym się chcę podzielić? Co ja sama z mojej wiary, z relacji z Bogiem, mam? Radość, pokój i wolność czy zasady, obowiązek i strach?
Co po mnie widać?
Mieć cierpliwość do Boga
W ostatnią niedzielę papież Franciszek mówił: „U początków naszego bycia chrześcijanami, nie leżą doktryny i uczynki, lecz zadziwienie, gdy odkrywamy, że jesteśmy miłowani, przed jakąkolwiek naszą odpowiedzią. […] To jest nasza tożsamość: jesteśmy miłowani przez Boga. To jest nasza siła […]”
Jeśli my jesteśmy miłowani, to i ten, do którego idziemy. To jest jedyna rzecz, którą musimy mu przekazać. Jest miłowany. Dokładnie taki, jaki jest w tej chwili. Gdziekolwiek by nie był, czego by nie zrobił i nie myślał na swój temat. Także czego my byśmy na jego temat nie myśleli…
Jest miłowany. Będzie miłowany nawet jeśli odwróci się plecami. Nic i nikt nie może mu tego odebrać. To nie jest promocja z ograniczonym czasem obowiązywania, a umowa nie ma dopisków drobnym drukiem.
Miłość Boga daje wolność i przestrzeń. Obyśmy znaleźli w Nim dość cierpliwości, by o tym świadczyć.
***
Przeczytaj również inne teksty autorki.
Jeśli podoba Ci się nasz portal i chcesz, żeby dalej istniał i się rozwijał możesz nas wesprzeć na PATRONITE.

Lekarz chorób wewnętrznych, dziennikarka i publicystka. Wieloletni redaktor portalu wiara.pl. Współtwórca platformy wiam.pl.