Żądamy od kobiet, by przyjęły na siebie konsekwencje, nie żądamy tego jednak od ich partnerów. Naprawdę kogoś dziwi, że w końcu kobiety się zbuntowały, a mówienie o prawach dziecka uznały za moralny szantaż?

Tydzień temu Parlament Europejski przyjął rezolucję, która wzywa kraje UE do uznania, że każde ograniczenie dostępu do aborcji, antykoncepcji, leczenia bezpłodności (jak rozumiem, przede wszystkim zapłodnienia in vitro) i opieki położniczej stanowi naruszenie praw człowieka. Autorzy oczekują, że państwa należące do Unii potępią wszelkie próby wprowadzania takich restrykcji. W dokumencie skrytykowano także klauzulę sumienia, jako „zagrażającą życiu i prawom kobiet”.

Trzeba od razu powiedzieć: rezolucja nie jest dokumentem prawnie wiążącym. Pokazuje jednak opinię parlamentarnej większości, panujący obecnie w tej kwestii klimat. Uznajemy tę decyzję za złą. Zgadzam się z tym całkowicie. Trzeba koniecznie podjąć pracę nad jej zmianą. Jednak najbardziej oczywisty dla wielu, w tym dla mnie, argument: że nikt nie może mieć prawa do tego, by odebrać życie drugiemu człowiekowi najwyraźniej już nie działa. Zatem: co dalej…?

Równe prawa

Skąd bierze się właściwie taki pogląd? Jakie jest jego zakorzenienie? Dość proste i logiczne, a bazą dla niego jest równość płci. Otóż: kobieta i mężczyzna są równi. Mają takie same prawa, także jeśli chodzi o realizację swoich potrzeb. Zarówno potrzeby seksualne, jak i potrzeba posiadania potomstwa są naturalne i zakorzenione w naszej biologii. 

Dalej: tak samo kobieta, jak i mężczyzna mają niezaprzeczalne prawo do decydowania o kształcie własnego życia. Niestety – zauważają zwolennicy tego poglądu – wolność kobiety od wieków ogranicza fakt, że to ona przede wszystkim ponosi konsekwencje. Mężczyzna może ich uniknąć. W istocie: wielu z tej możliwości korzystało i korzysta. Ona zostaje z ciążą czy dzieckiem. Na co najmniej dziewięć miesięcy, jeśli nie na całe lata. 

Jeśli oboje są równi, oboje powinni móc konsekwencji uniknąć – twierdzą autorzy koncepcji. Osiągnięcia nauki już na to pozwalają. Mamy antykoncepcję, także awaryjną, mamy także różne metody terminacji niechcianej ciąży. Problemem jest tylko to, że niektórzy arbitralnie ograniczają kobietom do nich dostęp. Czyli: dyskryminują. Czy nie jest to oczywiste?

Proszę zauważyć: ta argumentacja wychodzi z prawdziwych przesłanek. Gdzie leży błąd? W założeniu, że istnieje prawo do uniknięcia skutków własnych wyborów. Równość byłaby przecież także wtedy, gdyby obie strony solidarnie je na siebie przyjęły. To zmieniłoby jednak zupełnie perspektywę. Nie o to chodzi. Niestety, nie tylko walczącym o prawa kobiet, ale często także i nam. 

Konsekwencje? Nie chcemy!

Generalnie jako społeczeństwo jesteśmy tu obłudni. Żądamy od kobiet, by przyjęły na siebie konsekwencje, nie żądamy tego jednak od ich partnerów. Oni mogą zachować czyste ręce, one popełniają zbrodnię. Naprawdę kogoś dziwi, że w końcu kobiety się zbuntowały, a mówienie o prawach dziecka uznały za moralny szantaż? Zwłaszcza, jeśli mówią to ci, którzy konsekwencje własnych decyzji bardzo chętnie na nie przerzucają?

Co z tego wynika? Jeśli chcemy zmiany myślenia świata musimy najpierw zmienić swoje. I to nie tylko w słowach, ale i w czynach. Bez tego nie przekonamy już nikogo.

Wbrew pozorom i sloganom o absolutnej wolności życie, w którym dokonuje się wyboru biorąc pod uwagę możliwe konsekwencje swoich decyzji jest piękne, intensywne i szczęśliwe. Nawet jeśli oznacza czasem rezygnację z niektórych pragnień na rzecz tych dla mnie ważniejszych lub konieczność poszukiwania innych dróg ich realizacji jestem przekonana, że tylko tak warto jest żyć.

Decyzja o ucieczce od konsekwencji też je posiada. Czasem tylko zaczynają być widoczne z opóźnieniem.