Trzeba jasno i wyraźnie powiedzieć: terapia, dla której motywacją jest odrzucenie tej części własnej tożsamości, którą stanowi seksualność, i która tę motywację umacnia (a może nawet sakralizuje!) jest szkodliwa.

Dziś temat trudny i kontrowersyjny. Tydzień temu na łamach polskiej edycji Vatican News pojawiła się informacja, że rząd Wielkiej Brytanii zdecydował o delegalizacji tzw. terapii konwersyjnej osób homoseksualnych. Nieznany jest jeszcze kształt przyszłej ustawy, ma on zależeć od konsultacji społecznych.

Jednak nie sprawą uregulowań prawnych chciałabym się dziś zająć. Jest oczywiste, że w tej sprawie będą się ścierać różne światopoglądy. Brak w ustawie definicji „terapii konwersyjnej” ma prawo w środowiskach katolickich budzić niepokój. I to mimo zapewnień rządowych, że chce – jak pisze serwis watykański – by „legalne formy wsparcia duszpasterskiego”, w tym modlitwa o pomoc w odkrywaniu orientacji seksualnej czy tożsamości płciowej mogły być kontynuowane. 

Trzeba jednak jasno i wyraźnie powiedzieć: terapia, dla której motywacją jest odrzucenie tej części własnej tożsamości, którą stanowi seksualność, i która tę motywację umacnia (a może nawet sakralizuje!) jest szkodliwa. Niezależnie od tego, jaka jest przyczyna odkrywanej w sobie tożsamości, i czy jesteśmy przekonani o jej trwałości, czy też nie. Tak zdefiniowaną terapię konwersyjną należy definitywnie odesłać do lamusa.

Młody człowiek (zaznaczę, mam na myśli młodego dorosłego, nie nastolatka), który odkrywa w sobie skłonności homoseksualne, ma do wykonania wielką psychologiczną pracę. Jego życie zapewne nie będzie mogło być takie, jak większości ludzi w jego otoczeniu. Pewne możliwości się przed nim – także przed jego rodzicami – zamykają. Sprzeciw wobec tego, co w sobie odkrywa, jest naturalny. Niemniej: nie ma innej drogi do osiągnięcia pokoju, niż zaakceptować siebie takim, jakim jest. Ze wszystkimi odczuciami i pragnieniami. Nie ma innej drogi, niż opłakać tę stratę. Dopiero w tym momencie można decydować, czy chce się swoje pragnienia realizować, czy też decyduje się na – niewątpliwie bardzo trudną – wierność Bogu.

Zaakceptowanie siebie takim, jakim jestem jest postawą na wskroś chrześcijańską. Jest naśladowaniem Boga, który kocha mnie takiego, jakim jestem. I do takiego, jakim dziś jestem, mówi: pójdź za mną.

Dopiero na bazie akceptacji własnej tożsamości można pracować nad swoimi zranieniami czy blokadami. Nie po to, by coś „nieakceptowalnego” w sobie „naprawić”, ale by odzyskać pełnię wolności. Wypieranie się siebie jest okaleczaniem siebie: kiedyś człowiek musi pęknąć. I jeśli robił to „dla Boga”, nierzadko wraz z fałszywą skorupą odrzuci także Boga.

Żadna pociecha, że fałszywego. Prawdziwego może nie odnaleźć.

Nie wiem, czy droga prawna jest konieczna. Wolałabym, żeby konieczna nie była. Na pewno istnieje niebezpieczeństwo, że prawo pójdzie zbyt daleko. Na pewno trzeba tu dużej rozwagi. Ale nie ulega dla mnie wątpliwości, że „terapia konwersyjna”, zdefiniowana tak, jak napisałam wyżej, nie powinna być prowadzona. Nigdy i wobec nikogo.